Co prawda przesiedziałam w Irlandii 5 miesięcy i powiem Wam że nie ma czym się zachwycać. Góry Irlandii (wiem że tu piszecie o Szkocji ) są bardzo nieciekawe i przy naszych Tatrach to im dużo brakuje Po prostu NASZE GÓRY SĄ THE BEST!!!mirkow pisze:No i miec trochę kasy
[Szkocja] Highland
Moderatorzy: adamek, PiotrekP, Moderatorzy
Nadszedł wreszcie czas rozpocząć nowy sezon i po raz pierwszy pojść w gory zimą. Prognoza pogody była słaba, ale mając kilku miesięczną przerwę w chodzeniu postanowiliśmy z Vespą zaryzykować.
Już dojazd przekonał nas, że na widoki raczej nie mamy co liczyć - miejscami chmury ścieliły się po ziemi. Nie zrażeni jednak dotarliśmy do podnoża naszego celu i zaparkowaliśmy obok samochodu, ktorego pasażerowie ewidentnie przygotowywali się do wyjścia na szlak. Potwierdziłem w krotkiej rozmowie, że to właściwy punkt startu, zebraliśmy szybko sprzęt, zmieniliśmy buty i ruszyliśmy w drogę.
Od samego początku coś wydawało mi się nie tak - ścieżka była dość wyraźnie wydeptana w śniegu, ale topografia terenu (chmury wisiały ze sto metrow powyżej nas) zupełnie nie zgadzała się z mapą. Ufając jednak informacjom uzyskanym wcześniej szliśmy dalej. W końcu ślady zaginęły we wrzosowiskach i postanowiłem wbić się na pobliski pagorek celem ogarnięcia wzrokiem większej części okolicy. Rekonesans nie przyniosł większych rewelacji, więc zgodnie z kompasem ruszyliśmy ku kolejnej gorce dalej na południe. Gdy tam dotarliśmy w odległej o kilometr dolinie ukazała się rzeka, ktorej ewidentnie nie powinno tutaj być. Narada z Vespą przy użyciu mapy oraz kompasu uświadomiła mi, że jesteśmy zbyt daleko na południe, i ominęliśmy już ramię Schiehalliona, ktory leży teraz na połnocny wschod od miejsca gdzie stoimy.
Chcąc niechcąc polegając jedynie na kompasie (widoczność pogorszyła się na chwilę) zeszliśmy w dolinkę brnąc w śniegu przykrywającym błoto,używając wrzosow jako podparcia dla stop, przecięliśmy jakiś strumień, pokonaliśmy ogrodzenie i ścieżkami wydeptanymi przez owce ruszyliśmy w domniemaną, właściwą stronę. Po drodze znaleźliśmy miejsce gdzie owce urządziły sobie sypialnię, z czego moja owieczka nie omieszkała skorzystać.
Po chwili, na wzniesieniu, pojawiła się nitka szlaku, ktory wyglądał i ciągnął się we właściwym kierunku i pnąc w gorę niknął w chmurach. Wiktoria! Śnieg na szlaku ukazał świeże ślady butow. To musi być to.
Mały posiłek i łyk herbaty, ruszamy w gorę. Straciliśmy jedynie połtorej godziny. Wybraliśmy tę gorę, gdyż zerowe doświadczenie w zimowych warunkach oraz zła prognoza pogody wymusiły cel, gdzie zagrożenie lawinowe praktycznie nie istnieje (oczywiście w warunkach szkockiej zimy), a topografia sama wymusza drogę. Wschodnia grań poza niewielkim, bardziej stromym odcinkiem, nie jest miejscem gdzie można by się spodziewać lawiny, a sama gora, nie posiadając odnog, rozgałęzień, z łagodnym ciągnącym się parę kilometrow grzbietem, ktory ograniczają po obu stronach dość strome zbocza prowadzi do celu za rękę. Odbijając gdziekolwiek na południe lub połnoc od razu widać, że idzie się w złą stronę. Tak więc zabłądzić jest trudno. Z resztą były wydeptane na szlaku ślady kilku osob.
Po pierwszych zygzakach ścieżki dotarliśmy do miejsca, gdzie śnieg na bardziej stromym zboczu przykrył szlak, a na śladach poprzednikow pojawiły się zęby rakow i charakterystyczne otwory czekanow. Po przejściu jednego takiego pola postanowiliśmy i my założyć raki. Szybciutko uwinąłem się z moimi prosząc uprzednio Vespę by choć raz umiała coś założyć samodzielnie. Przyznaję, że miałem łatwiej bo zapięcia GSb są wyjątkowo proste w obsłudze. Vespa mrucząc, że ten jest na pewno lewy wbiła nogę w swoj i poprosiła o zapięcie pasow w jej Grivelach Classic. Coś mi nie pasowało bo pasek ewidentnie omijał kostkę probując zapiąć się z tyłu, a pięta nie dotykała podstawy raka. I wtedy zauważyłem, że przednie zęby raka wesoło szczerzą się z tyłu. O k.rwo zgrozo! Nigdy bym nie wpadł, że można to draństwo założyć tył na przod!
Tarzaliśmy się chwilę ze śmiechu w śniegu by po chwili dokończyć zakładanie sprzętu i w drogę. Początkowo było dość stromo ale w końcu pojawił się kopiec kamieni i okazało się, że osiągnęliśmy ramię szczytu. Droga dość łagodna, miejscami wręcz płaska, pod śniegiem lod, kamienie śliskie, ale dzięki temu wreszcie zrozumiałem jakim błogosławieństwem są kilkucentymerowe zęby pod butami. Po jakimś czasie spotkaliśmy schodzącą z gory czworkę turystow, ktorzy poinformowali nas, że jesteśmy mniej więcej w połowie drogi. Czas na herbatę.
Krotki odpoczynek i w drogę. Minęło parę chwil gdy z chmur wyłonił się nasz znajomy turysta z synem. Gdy nas zobaczył uśmiechnął się przepraszająco - przykro mi, że wprowadziłem was w błąd - to nie był właściwy parking! Coż. Na szyi wisiał mu GPS, zgodnie z ktorym szybko zrozumiał swoj błąd i wrocił na właściwą ścieżkę znacznie wcześniej od nas. (czy Mikołaj mnie słyszy - to właśnie chcę na gwiazdkę!:P)
Zgodnie z jego wskazaniami byliśmy o 1536 metrow od wierzchołka. Pożegnaliśmy się i pokonując na przemian stromizny i wypłaszczenia dość szybko dotarliśmy do grupy malowniczo oblodzonych skałek, gdzie ślady poprzednikow urywając się wskazywały nasz cel. Wydeptane miejsce krotkiego biwaku, śnieg na urywających się dookoła zboczach ginących w chmurach potwierdził, że jesteśmy na szczycie.
Naszym oczom ukazał się spektakularny widok: po lewej połacie największego wrzosowiska w Szkocji - Rannoch Moor, w środku planu w tle grupa Mamoresow, z majączącym w oddali szczytem Ben Nevisa
Upojona herbatą oraz zwycięstwem nad zimą (szkocką) Vespa nie zapomniała odtańczyć tańca zwycięstwa
Po krotkiej chwili zaczęły odmarzać mi palce. Jedzenie i picie w rękawiczkach to trudna sprawa. Postanowiliśmy więc ruszyć w doł. Droga minęła na dyskusji i radości z pierwszej, udanej, zimowej wycieczki. To była nasza najpiękniejsza walentynkowa randka w życiu (V. dziś pracuje więc musieliśmy odbyć ją wcześniej)
Po drodze Ania jeszcze postanowiła sprawdzić przydatność czekana, nie był bowiem zbyt często używany poza trzymaniem go w ręku na wypadek poślizgu. Najpierw więc, gdy leżałem przez chwilę na śniegu probując odpędzić skurcz w udzie zaczęła batożyć nim płytki śnieg i strzeliła sie boleśnie końcem trzonka w kolano. A potem, już na dole dekapitowała bałwanka.
Za tydzień znowu w gory. Najlepszą zaś dla mnie nagrodą tej wycieczki było sprawdzenie sprzętu. Od ubrań, przez buty i inne, wszystko okazało się być znakomite! Szczegolnie moje nowe buty wprawiły mnie w zachwyt, ale o tym może w dziale sprzęt... Nie żałuję każdego wydanego funta, ktorego wydałem, odmawiając sobie whisky od ust!
Już dojazd przekonał nas, że na widoki raczej nie mamy co liczyć - miejscami chmury ścieliły się po ziemi. Nie zrażeni jednak dotarliśmy do podnoża naszego celu i zaparkowaliśmy obok samochodu, ktorego pasażerowie ewidentnie przygotowywali się do wyjścia na szlak. Potwierdziłem w krotkiej rozmowie, że to właściwy punkt startu, zebraliśmy szybko sprzęt, zmieniliśmy buty i ruszyliśmy w drogę.
Od samego początku coś wydawało mi się nie tak - ścieżka była dość wyraźnie wydeptana w śniegu, ale topografia terenu (chmury wisiały ze sto metrow powyżej nas) zupełnie nie zgadzała się z mapą. Ufając jednak informacjom uzyskanym wcześniej szliśmy dalej. W końcu ślady zaginęły we wrzosowiskach i postanowiłem wbić się na pobliski pagorek celem ogarnięcia wzrokiem większej części okolicy. Rekonesans nie przyniosł większych rewelacji, więc zgodnie z kompasem ruszyliśmy ku kolejnej gorce dalej na południe. Gdy tam dotarliśmy w odległej o kilometr dolinie ukazała się rzeka, ktorej ewidentnie nie powinno tutaj być. Narada z Vespą przy użyciu mapy oraz kompasu uświadomiła mi, że jesteśmy zbyt daleko na południe, i ominęliśmy już ramię Schiehalliona, ktory leży teraz na połnocny wschod od miejsca gdzie stoimy.
Chcąc niechcąc polegając jedynie na kompasie (widoczność pogorszyła się na chwilę) zeszliśmy w dolinkę brnąc w śniegu przykrywającym błoto,używając wrzosow jako podparcia dla stop, przecięliśmy jakiś strumień, pokonaliśmy ogrodzenie i ścieżkami wydeptanymi przez owce ruszyliśmy w domniemaną, właściwą stronę. Po drodze znaleźliśmy miejsce gdzie owce urządziły sobie sypialnię, z czego moja owieczka nie omieszkała skorzystać.
Po chwili, na wzniesieniu, pojawiła się nitka szlaku, ktory wyglądał i ciągnął się we właściwym kierunku i pnąc w gorę niknął w chmurach. Wiktoria! Śnieg na szlaku ukazał świeże ślady butow. To musi być to.
Mały posiłek i łyk herbaty, ruszamy w gorę. Straciliśmy jedynie połtorej godziny. Wybraliśmy tę gorę, gdyż zerowe doświadczenie w zimowych warunkach oraz zła prognoza pogody wymusiły cel, gdzie zagrożenie lawinowe praktycznie nie istnieje (oczywiście w warunkach szkockiej zimy), a topografia sama wymusza drogę. Wschodnia grań poza niewielkim, bardziej stromym odcinkiem, nie jest miejscem gdzie można by się spodziewać lawiny, a sama gora, nie posiadając odnog, rozgałęzień, z łagodnym ciągnącym się parę kilometrow grzbietem, ktory ograniczają po obu stronach dość strome zbocza prowadzi do celu za rękę. Odbijając gdziekolwiek na południe lub połnoc od razu widać, że idzie się w złą stronę. Tak więc zabłądzić jest trudno. Z resztą były wydeptane na szlaku ślady kilku osob.
Po pierwszych zygzakach ścieżki dotarliśmy do miejsca, gdzie śnieg na bardziej stromym zboczu przykrył szlak, a na śladach poprzednikow pojawiły się zęby rakow i charakterystyczne otwory czekanow. Po przejściu jednego takiego pola postanowiliśmy i my założyć raki. Szybciutko uwinąłem się z moimi prosząc uprzednio Vespę by choć raz umiała coś założyć samodzielnie. Przyznaję, że miałem łatwiej bo zapięcia GSb są wyjątkowo proste w obsłudze. Vespa mrucząc, że ten jest na pewno lewy wbiła nogę w swoj i poprosiła o zapięcie pasow w jej Grivelach Classic. Coś mi nie pasowało bo pasek ewidentnie omijał kostkę probując zapiąć się z tyłu, a pięta nie dotykała podstawy raka. I wtedy zauważyłem, że przednie zęby raka wesoło szczerzą się z tyłu. O k.rwo zgrozo! Nigdy bym nie wpadł, że można to draństwo założyć tył na przod!
Tarzaliśmy się chwilę ze śmiechu w śniegu by po chwili dokończyć zakładanie sprzętu i w drogę. Początkowo było dość stromo ale w końcu pojawił się kopiec kamieni i okazało się, że osiągnęliśmy ramię szczytu. Droga dość łagodna, miejscami wręcz płaska, pod śniegiem lod, kamienie śliskie, ale dzięki temu wreszcie zrozumiałem jakim błogosławieństwem są kilkucentymerowe zęby pod butami. Po jakimś czasie spotkaliśmy schodzącą z gory czworkę turystow, ktorzy poinformowali nas, że jesteśmy mniej więcej w połowie drogi. Czas na herbatę.
Krotki odpoczynek i w drogę. Minęło parę chwil gdy z chmur wyłonił się nasz znajomy turysta z synem. Gdy nas zobaczył uśmiechnął się przepraszająco - przykro mi, że wprowadziłem was w błąd - to nie był właściwy parking! Coż. Na szyi wisiał mu GPS, zgodnie z ktorym szybko zrozumiał swoj błąd i wrocił na właściwą ścieżkę znacznie wcześniej od nas. (czy Mikołaj mnie słyszy - to właśnie chcę na gwiazdkę!:P)
Zgodnie z jego wskazaniami byliśmy o 1536 metrow od wierzchołka. Pożegnaliśmy się i pokonując na przemian stromizny i wypłaszczenia dość szybko dotarliśmy do grupy malowniczo oblodzonych skałek, gdzie ślady poprzednikow urywając się wskazywały nasz cel. Wydeptane miejsce krotkiego biwaku, śnieg na urywających się dookoła zboczach ginących w chmurach potwierdził, że jesteśmy na szczycie.
Naszym oczom ukazał się spektakularny widok: po lewej połacie największego wrzosowiska w Szkocji - Rannoch Moor, w środku planu w tle grupa Mamoresow, z majączącym w oddali szczytem Ben Nevisa
Upojona herbatą oraz zwycięstwem nad zimą (szkocką) Vespa nie zapomniała odtańczyć tańca zwycięstwa
Po krotkiej chwili zaczęły odmarzać mi palce. Jedzenie i picie w rękawiczkach to trudna sprawa. Postanowiliśmy więc ruszyć w doł. Droga minęła na dyskusji i radości z pierwszej, udanej, zimowej wycieczki. To była nasza najpiękniejsza walentynkowa randka w życiu (V. dziś pracuje więc musieliśmy odbyć ją wcześniej)
Po drodze Ania jeszcze postanowiła sprawdzić przydatność czekana, nie był bowiem zbyt często używany poza trzymaniem go w ręku na wypadek poślizgu. Najpierw więc, gdy leżałem przez chwilę na śniegu probując odpędzić skurcz w udzie zaczęła batożyć nim płytki śnieg i strzeliła sie boleśnie końcem trzonka w kolano. A potem, już na dole dekapitowała bałwanka.
Za tydzień znowu w gory. Najlepszą zaś dla mnie nagrodą tej wycieczki było sprawdzenie sprzętu. Od ubrań, przez buty i inne, wszystko okazało się być znakomite! Szczegolnie moje nowe buty wprawiły mnie w zachwyt, ale o tym może w dziale sprzęt... Nie żałuję każdego wydanego funta, ktorego wydałem, odmawiając sobie whisky od ust!
sporo nowych wycieczek na naszym blogu - sezon jesienno zimowy rozpoczęty, zapraszam:
http://3000.blox.pl/html
i nie tylko do Internetu, do Szkocji rownież. Chętnie pomogę odpowiedzieć na pytania i wybiorę się gdzieś na wspolny wypad.
http://3000.blox.pl/html
i nie tylko do Internetu, do Szkocji rownież. Chętnie pomogę odpowiedzieć na pytania i wybiorę się gdzieś na wspolny wypad.
Podzielę się radością moją i Vespy rownież tutaj:
Zdecydowaliśmy że i my podsumujemy mijający rok. Bo warto. Odbyliśmy 30 wycieczek (Tatry licząc jako jedną wycieczkę dużego kalibru), zdeptaliśmy 33 nowe munrosy, zaczęliśmy interesować się scramblingiem, zaliczyliśmy dwa wycofy, z których jeden był mądry, nauczyliśmy się ignorować nieciekawe warunki i łazić niezależnie od pogody.
A wyglądało to tak:
1. Luty - Walentynki na Shiechallionie. Pierwsze użycie raków i elegancka dupa pogodowa.
2. Luty - Cruach Ardrain i Beinn Tulaichean. Nic szczególnego, ale kolejne munro-piórko do kapelusza.
3. Marzec - Ben Lawers w śniegu po kolana, z koleżanką z Polski. Chcieliśmy jej pokazać piękno highlandzkiego krajobrazu, ale pogoda znów pokazała nam środkowy palec.
4. Marzec - Stob Ban i Mullach nan Coirean, czyli jedna z najsympatyczniejszych wycieczek, jakie się nam kiedykolwiek przydarzyły.
Głupawka była pełna
5. Marzec - dwumunrosowy Beinn a'Bheithir. Całą bandą, z której znaliśmy tylko jednego kolegę. Trzy osoby wykruszyły się zaraz na
początku, jak tylko zaczął się scrambling. Reszta ekipy, która góry lubi, została wynagrodzona przepięknymi widokami.
6. Kwiecień - Creise i Meall a'Bhuiridh. Chcieli mnie wmanewrować w jakiś cholerny wuj wie na ile wyceniony boulder i po raz pierwszy
pokazałam na co mnie stać Na szczęście udało mi się znaleźć obejście dla normalnych ludzi.
7. Kwiecień - Wielki Piątek uczciliśmy przejściem granią Beinn Fhady oraz zrobieniem dwumunrosowego Buachaille Etive Beag. Po raz pierwszy przemokły mi buty. A Mazio do dziś wspomina jak trzy razy musiał przechodzić jeden strumień - raz sam, drugi raz po mnie, bo uparłam się że tylko za rękę, trzeci raz ze mną. Ten strumień normalnie można przejść prawie suchą nogą, ale wiosna jest bardzo słabym okresem na łażenie po Highlandach.
8. Kwiecień - Garbh Bheinn, nie munro, ale bardzo fajna góra. Chcieliśmy przejść Pinnacle Ridge ale jak ostatnie pierdoły zaczęliśmy od złej strony i skończyło się na zabawie w scrambling (zabawie, bo obok było mnóstwo łatwego terenu).
9. Kwiecień - wejście na munrosa którego już mieliśmy zrobionego granią - Curved Ridge. Z przewodnikiem, żeby się czegoś dowiedzieć o asekuracji. Lina w większości miejsc była zbędna, choć bodaj w trzech bardzo ale to bardzo się cieszyłam że jestem związana.
10. Maj - z pomocą kolegi z Dundee po raz pierwszy ogarniamy wschodnie Grampiany, w lajtowej wycieczce na Mayar i Driesh.
11. Maj - kolejne buszowanie po tym rejonie, tak lajtowym, a jednak fascynującym swoją arktyczną surowością i odmiennością od zachodniego wybrzeża. Padają Creag Leacach i Glas Maol.
12. Maj - wycieczka tak blisko domu że już bliżej się nie dało. Bardzo chcieliśmy zobaczyć nasz rejon z czubka jakiegoś munrosa. Oczywiście bóg pogody wypiął się na nas i nad Highlandami było czysto, a nad naszymi stronami dupówa. Zdeptano Ben Vorlicha oraz Stuc a'Chroina.
13. Czerwiec - ponownie Garbh Bheinn, wreszcie przechodzimy tę nieszczęsną Pinnacle Ridge. Kolega spada nam z około 5 metrów i skręca
kostkę.
14. Czerwiec - lajtowy spacer na urokliwego Meall nan Tarmachan, Mazio zostaje owczym bohaterem wybawiając owieczkę z poważnej opresji.
15. Czerwiec - Dzień Szaraka: dwa munrosy jednego z najbardziej spektakularnych masywów Szkocji, Liathach. Scramblingowa klasyka i nasze marzenie. Było pięknie.
16. Czerwiec - pierwsza wyprawa w Cairngormsy. Krótki ale konkretny scrambling przez Fiacaill Ridge na munrosa Cairn Gorm. Po raz pierwszy zetknęłam się z cairngormską piździawą.
17. Czerwiec - Mazio robi Tower Ridge na Ben Nevisa. Trasa na granicy scramblingu i wspinaczki. Tak se wziął i załoił.
18. Lipiec - robimy drugiego munro po Ben Nevisie, Ben Macdui. Po takim naleśniku to jeszcze nie łaziła żem
19. Lipiec - munro Sgurr Eilde Mor, niespecjalnie spektakularny ale po wyjątkowo płodnym czerwcu byliśmy trochę wykończeni.
20. Lipiec - dwa fajne pagóry w Nevis Range, Aonach Beag i Aonach Mor. Nasz kumpel od skręconej kostki był już zdolny się z nami wybrać.
Ostatnia wycieczka przed Tatrami, których bliskość w czasie tak na nas podziałała, że w północnym profilu Ben Nevisa dopatrywaliśmy się
podobieństwa do Świnicy
21. Sierpień - Tatry. Odbycie następujących wycieczek: Kościelec, OP, wycof z grani Lodowego, Baranie Rogi (z
chłopakami), Czerwona Ławka, Łomnica (wiadomo), Mnich (to Mazio z pomocą Kilera i Golana), grań od Wrót Chałubińskiego po Miedziane.
Niezapomniany wyjazd (oraz niezapomniane warunki sanitarne w Terince)
22. Wrzesień - po raz kolejny Cairngormsy, w opatrunkowej chuście na głowie zdobywam z Maziem i Marcinem Angel's Peaka i Braeriacha.
23. Październik, dokańczamy trasę uzupełniając ją o Cairn Toula oraz Penisa Diabła.
24. Październik, kompletujemy rejon Glencoe wbijając się na Sgorr an-Ulaidh. Wiatr jest taki że rzuca nawet Maziem. Co robi ze mną możecie sobie wyobrazić.
25. Październik. Wrzosing wyprowadzający na munro Meall na Teanga, który wolę wymazać z pamięci. Pamiętać za to chcę fantastyczne widoki.
26. Październik - w klimatach jak z Mordoru ogarniamy najwyższy szczyt Anglii, Scafell Pike. Jest mokro, ślisko, zimno i zajebiście.
27. Listopad i klasyczna już Wycieczka Bez Plecaka. Odjęło mi trochę punktów od charyzmy, ale pomimo zdeptania tego samego munrosa po raz kolejny, bawiłam się świetnie.
28. Listopad, Ben Vorlich, bez fajerwerków ale wreszcie śnieg i piękna pogoda.
29. Grudzień, Ben Lui. Hej ho keczapy w dłoń. Miazga, szkoda tylko że nie daliśmy rady zrobić więcej w tym miesiącu, bo raczyłam się rozchorować.
Trzydziesta wycieczka miała miejsce jakoś wczesną wiosną i skurczysyńska góra Ben Cruachan pokonała nas po raz trzeci, w takich warunkach ze nie było jak dokumentować. Wydymiemy łachudrę w 2010.
To był piękny rok i jedynym moim postanowieniem noworocznym jest pobicie zaliczonej w 2009 ilości munrosow. Damy czadu
Wszystkie relacje i szczegoły na blogu w moim podpisie. Z gorskim pozdrowieniem - Mazio (i Vespa)
Zdecydowaliśmy że i my podsumujemy mijający rok. Bo warto. Odbyliśmy 30 wycieczek (Tatry licząc jako jedną wycieczkę dużego kalibru), zdeptaliśmy 33 nowe munrosy, zaczęliśmy interesować się scramblingiem, zaliczyliśmy dwa wycofy, z których jeden był mądry, nauczyliśmy się ignorować nieciekawe warunki i łazić niezależnie od pogody.
A wyglądało to tak:
1. Luty - Walentynki na Shiechallionie. Pierwsze użycie raków i elegancka dupa pogodowa.
2. Luty - Cruach Ardrain i Beinn Tulaichean. Nic szczególnego, ale kolejne munro-piórko do kapelusza.
3. Marzec - Ben Lawers w śniegu po kolana, z koleżanką z Polski. Chcieliśmy jej pokazać piękno highlandzkiego krajobrazu, ale pogoda znów pokazała nam środkowy palec.
4. Marzec - Stob Ban i Mullach nan Coirean, czyli jedna z najsympatyczniejszych wycieczek, jakie się nam kiedykolwiek przydarzyły.
Głupawka była pełna
5. Marzec - dwumunrosowy Beinn a'Bheithir. Całą bandą, z której znaliśmy tylko jednego kolegę. Trzy osoby wykruszyły się zaraz na
początku, jak tylko zaczął się scrambling. Reszta ekipy, która góry lubi, została wynagrodzona przepięknymi widokami.
6. Kwiecień - Creise i Meall a'Bhuiridh. Chcieli mnie wmanewrować w jakiś cholerny wuj wie na ile wyceniony boulder i po raz pierwszy
pokazałam na co mnie stać Na szczęście udało mi się znaleźć obejście dla normalnych ludzi.
7. Kwiecień - Wielki Piątek uczciliśmy przejściem granią Beinn Fhady oraz zrobieniem dwumunrosowego Buachaille Etive Beag. Po raz pierwszy przemokły mi buty. A Mazio do dziś wspomina jak trzy razy musiał przechodzić jeden strumień - raz sam, drugi raz po mnie, bo uparłam się że tylko za rękę, trzeci raz ze mną. Ten strumień normalnie można przejść prawie suchą nogą, ale wiosna jest bardzo słabym okresem na łażenie po Highlandach.
8. Kwiecień - Garbh Bheinn, nie munro, ale bardzo fajna góra. Chcieliśmy przejść Pinnacle Ridge ale jak ostatnie pierdoły zaczęliśmy od złej strony i skończyło się na zabawie w scrambling (zabawie, bo obok było mnóstwo łatwego terenu).
9. Kwiecień - wejście na munrosa którego już mieliśmy zrobionego granią - Curved Ridge. Z przewodnikiem, żeby się czegoś dowiedzieć o asekuracji. Lina w większości miejsc była zbędna, choć bodaj w trzech bardzo ale to bardzo się cieszyłam że jestem związana.
10. Maj - z pomocą kolegi z Dundee po raz pierwszy ogarniamy wschodnie Grampiany, w lajtowej wycieczce na Mayar i Driesh.
11. Maj - kolejne buszowanie po tym rejonie, tak lajtowym, a jednak fascynującym swoją arktyczną surowością i odmiennością od zachodniego wybrzeża. Padają Creag Leacach i Glas Maol.
12. Maj - wycieczka tak blisko domu że już bliżej się nie dało. Bardzo chcieliśmy zobaczyć nasz rejon z czubka jakiegoś munrosa. Oczywiście bóg pogody wypiął się na nas i nad Highlandami było czysto, a nad naszymi stronami dupówa. Zdeptano Ben Vorlicha oraz Stuc a'Chroina.
13. Czerwiec - ponownie Garbh Bheinn, wreszcie przechodzimy tę nieszczęsną Pinnacle Ridge. Kolega spada nam z około 5 metrów i skręca
kostkę.
14. Czerwiec - lajtowy spacer na urokliwego Meall nan Tarmachan, Mazio zostaje owczym bohaterem wybawiając owieczkę z poważnej opresji.
15. Czerwiec - Dzień Szaraka: dwa munrosy jednego z najbardziej spektakularnych masywów Szkocji, Liathach. Scramblingowa klasyka i nasze marzenie. Było pięknie.
16. Czerwiec - pierwsza wyprawa w Cairngormsy. Krótki ale konkretny scrambling przez Fiacaill Ridge na munrosa Cairn Gorm. Po raz pierwszy zetknęłam się z cairngormską piździawą.
17. Czerwiec - Mazio robi Tower Ridge na Ben Nevisa. Trasa na granicy scramblingu i wspinaczki. Tak se wziął i załoił.
18. Lipiec - robimy drugiego munro po Ben Nevisie, Ben Macdui. Po takim naleśniku to jeszcze nie łaziła żem
19. Lipiec - munro Sgurr Eilde Mor, niespecjalnie spektakularny ale po wyjątkowo płodnym czerwcu byliśmy trochę wykończeni.
20. Lipiec - dwa fajne pagóry w Nevis Range, Aonach Beag i Aonach Mor. Nasz kumpel od skręconej kostki był już zdolny się z nami wybrać.
Ostatnia wycieczka przed Tatrami, których bliskość w czasie tak na nas podziałała, że w północnym profilu Ben Nevisa dopatrywaliśmy się
podobieństwa do Świnicy
21. Sierpień - Tatry. Odbycie następujących wycieczek: Kościelec, OP, wycof z grani Lodowego, Baranie Rogi (z
chłopakami), Czerwona Ławka, Łomnica (wiadomo), Mnich (to Mazio z pomocą Kilera i Golana), grań od Wrót Chałubińskiego po Miedziane.
Niezapomniany wyjazd (oraz niezapomniane warunki sanitarne w Terince)
22. Wrzesień - po raz kolejny Cairngormsy, w opatrunkowej chuście na głowie zdobywam z Maziem i Marcinem Angel's Peaka i Braeriacha.
23. Październik, dokańczamy trasę uzupełniając ją o Cairn Toula oraz Penisa Diabła.
24. Październik, kompletujemy rejon Glencoe wbijając się na Sgorr an-Ulaidh. Wiatr jest taki że rzuca nawet Maziem. Co robi ze mną możecie sobie wyobrazić.
25. Październik. Wrzosing wyprowadzający na munro Meall na Teanga, który wolę wymazać z pamięci. Pamiętać za to chcę fantastyczne widoki.
26. Październik - w klimatach jak z Mordoru ogarniamy najwyższy szczyt Anglii, Scafell Pike. Jest mokro, ślisko, zimno i zajebiście.
27. Listopad i klasyczna już Wycieczka Bez Plecaka. Odjęło mi trochę punktów od charyzmy, ale pomimo zdeptania tego samego munrosa po raz kolejny, bawiłam się świetnie.
28. Listopad, Ben Vorlich, bez fajerwerków ale wreszcie śnieg i piękna pogoda.
29. Grudzień, Ben Lui. Hej ho keczapy w dłoń. Miazga, szkoda tylko że nie daliśmy rady zrobić więcej w tym miesiącu, bo raczyłam się rozchorować.
Trzydziesta wycieczka miała miejsce jakoś wczesną wiosną i skurczysyńska góra Ben Cruachan pokonała nas po raz trzeci, w takich warunkach ze nie było jak dokumentować. Wydymiemy łachudrę w 2010.
To był piękny rok i jedynym moim postanowieniem noworocznym jest pobicie zaliczonej w 2009 ilości munrosow. Damy czadu
Wszystkie relacje i szczegoły na blogu w moim podpisie. Z gorskim pozdrowieniem - Mazio (i Vespa)
Musiałam.. po prostu musiałam po obejrzeniu tej krótkiej, acz treściwej, fotorelacji, wejść na Twojego (Waszego?) bloga..
Między bogiem a prawdą.. foty z górskich wypadów nieczęsto są warte uwagi.. bo też pejzaż to niełatwa rzecz do fotografii (trudność polega na tym, że takie zdjęcia generalnie są nudnawe)
Na Waszym blogu znalazłam wiele pięknych zdjęć.. dających poczuć chociaż namiastkę klimatu i wrażeń z Waszych wycieczek.
Ale na pierwszym planie jednak pięknie eksponujecie Wasze zmagania i pasję chodzenia po górach..
I za to Wam chwała
Między bogiem a prawdą.. foty z górskich wypadów nieczęsto są warte uwagi.. bo też pejzaż to niełatwa rzecz do fotografii (trudność polega na tym, że takie zdjęcia generalnie są nudnawe)
Na Waszym blogu znalazłam wiele pięknych zdjęć.. dających poczuć chociaż namiastkę klimatu i wrażeń z Waszych wycieczek.
Ale na pierwszym planie jednak pięknie eksponujecie Wasze zmagania i pasję chodzenia po górach..
I za to Wam chwała
Nie sposób nie zgodzić się z bluejeans.
Świetne klimaty tam macie. Foty super. I rzeczywiście mnóstwo wyjść zaliczyliście w ciągu roku (jak dla mnie przeogromne mnóstwo )
A przy okazji dowiedziałam się mniej więcej co to są munrosy. Jakbyś jeszcze wyjaśnił na jakiej zasadzie tworzona jest lista do której odwołujesz się w relacjach?
Świetne klimaty tam macie. Foty super. I rzeczywiście mnóstwo wyjść zaliczyliście w ciągu roku (jak dla mnie przeogromne mnóstwo )
A przy okazji dowiedziałam się mniej więcej co to są munrosy. Jakbyś jeszcze wyjaśnił na jakiej zasadzie tworzona jest lista do której odwołujesz się w relacjach?