Wszyscy piszą jakoś tak krótko i zwięźle, więc pozwolę sobie skrobnąć coś więcej, choć i tak to za mało skoro to moja pierwsza i najważniejsza pasja w życiu (chyba mogę tak to nazwać).
Dlaczego więc się wspinam? Może dlatego, że mam świra...
Coś w tym pewnie jest.
A tak poważniej, to zawsze chciałam to robić, odkąd tylko przyswoiłam sobie tą informację, że coś takiego jest możliwe. To, że chodziłam po górach, głównie Tatrach, nie było u mnie jednoznaczne z tym, że można się po nich wspinać. Chyba taka większa świadomość pojawiła się kilka lat temu, kiedy widziałam taterników na słowackiej ścianie. Otworzyłam papę i gapiłam się na nich chyba kwadrans, zamiast zasuwać do schroniska...
Pytanie raczej dlaczego tak późno zaczęłam przygodę ze wspinem? Pewnie dlatego, że nie było z kim, nie wiedziało się gdzie, tak jakby nie to środowisko, pomimo tego, że tak blisko miałam do niego. A skoro za bulderingiem czasem nie przepadam, to to też nie pomogło. Owszem, można działać samemu, ale są tu pewne ograniczenia, a przy wysokościach większe niebezpieczeństwa. Jakoś jeszcze do tego nie mam psychy.
Czy wiedziałam, że to pokocham? Tego zawsze byłam pewna. Nie kupuje się butów na pierwszy raz o dwa rozmiary mniej, potem się cierpi, ale i tak przyjdzie się na ten panel i krzyczy się, że chce więcej.
W obecnej chwili dlaczego (choć z pewnymi przerwami) dalej się wspinam? Bo to ubóstwiam, bo można sobie dać kopa, bo ten wysiłek wręcz uwielbiam, bo zawsze pytam czemu ktoś tam wszedł, a skoro wszedł to i czemu mnie ma się nie udać, bo mogę (prawie legalnie) 'chodzić' tam gdzie chcę, bo poznaję góry lepiej, bo kocham granit, bo ...
I piszę tu głównie o wspinaczce wysokogórskiej - na razie letniej, tatrzańskiej - wg możliwości sprzętowych, finansowych i jak zawsze ograniczeń czasowych oraz samej wiedzy.
Lubię jednak też wspinaczkę skałkową. Ta jest nastawiona przede wszystkim na cyfrę, ładowanie i ciągły rygor. Trzeba się liczyć z kontuzjami, których nienawidzę i pewnymi własnymi ograniczeniami. Czy się wspinam więc całkiem sportowo - raczej nie bardzo.
Wspinanie tatrzańskie i skałkowe choć podobne to są dwie rożne rzeczy, a odmian samego wspinania jest jeszcze więcej. Tu i tu jest adrenalina, przyroda, kontakt często z niezwykłymi ludźmi, panowanie nad własnym ciałem i słabościami.
Na skałach mogę szukać ulubionych krawędzi, dziurek i nie cierpieć oblaków.
Tatry dają mi jednak coś więcej - od szerszej panoramy, strachu, że pieprzona kostka czy friend zawiedzie (moja w tym głowa, aby go dobrze założyć, choć i tak nie ma nigdy pewności), jest wspinanie zimowe, długie dojścia, tachanie szpeju, jest lufa, ciągła obawa o pogodę, większa niepewność i ta cisza na szczycie, kiedy wokół nikogo nie ma...
Ech, można by wymieniać tysiącami. I czego więc chcieć więcej?
Tam się czuje, że się żyje, choć właśnie tam to życie jest takie kruche.
igi pisze:Jak widzę takie ujęcia, to aż przebieram nogami, kto jeszcze ta ma? :>
I jak to było na początku? Ano, wielkie emocje właśnie i to 'przebieranie nogami', te upierdliwe myśli, kiedy dam radę wskoczyć na sztuczną ścianę, która miała być dopiero pewnym początkiem.
Dla mnie nie ma różnicy ani na samym starcie, ani teraz. Kwestia tylko pewnych ograniczeń, a chęci to dopiero są i mam nadzieję, że nigdy ich nie zabraknie!
A co najważniejsze w tym wszystkim, żeby zawsze było tyle powrotów ile wyjść.
Przyznajcie się jeszcze Mulik i Igi, to pewnie Wy jesteście na tej fotce, a jck ją pyka