Następnego ranka stopa
Adama zwiększyła jeszcze swoją objętość i przyozdobiła się interesującymi kolorami. Widać było, że bez pomocy medycznej się nie obejdzie, więc po zwolnieniu pokoju i zostawieniu gratów w hotelowym magazynku wybraliśmy się na "dworzec autobusowy". Tam namierzyliśmy ciekawą informację:
Wsród oczekujących – okazało się – byli właściciele tej noclegowni, więc zaanonsowaliśmy się na wieczór. Kierowani dobrymi radami wysiedliśmy w mieście Rożniatiw, gdzie ponoć
Adam otrzyma fachową pomoc. Placówka medyczna okazała się być całkiem sporym szpitalem
w którym
Adam szybko wylądował w rękach fachowców.
Rentgen, badanie ortopedy i ulga: kości całe jak i sam staw, tylko tkanki miękkie uszkodzone. Będzie żył, ale o górach może zapomnieć na kilka tygodni.
W oczekiwaniu na powrotną marszrutkę zwiedziliśmy centrum miasteczka – całkiem ładne zresztą – i w pobliskim markecie uzupełniliśmy rozmaite zaopatrzenie. Późnym popołudniem wróciliśmy do Osmołody i po odebraniu plecaków z hotelu udaliśmy się na nową miejscówkę.
Niepozornie wygląda, ale ma wszystko co trzeba: schludne pokoje
ogólnodostępna kuchnia z całym wyposażeniem
i przytulny salonik.
Poza tym łazienka z ciepłą wodą, a nawet sauna
Nocleg po 75 hrywien za noc na osobę ( niecałe 19 zł ), więc na nasze realia całkiem tanio.
Nasz gospodarz – Wiktor – jest kierownikiem jednego z 3 okręgów Iwano-Frankiwskiej górskiej służby poszukiwawczo-ratunkowej ( odpowiednik naszego GOPR-u ). Ma nawet służbowy samochód:
Z racji pełnionej funkcji doskonale zna teren, opisze każdy szlak i pomoże w planowaniu tras.
Wieczorem do "Arniki" ( tak się zowie ta miejscówka ) zawitało na nocleg kilku Ukraińców ( grzybiarzy ). Zaczęła się suta uczta z szaszłykami, stół zapełniły marynowane grzybki i różne inne "cuda-wianki". Jak na ludzi Wschodu przystało – było bardzo serdecznie i wylewnie ( w przenośni i ......dosłownie. Lało się strumieniami
)
Była to też okazja, by poznać codzienne smutki i radości zwykłych ludzi. Niestety – aktualnie zdecydowanie dominują smutki. Ukraińcy ( poza ogarniętym wojną wschodem ) żyją normalnie – jak wcześniej. Ale widać, że bardzo się boją o swoją przyszłość. Jest dla nich jasne, że celem Putina jest cała Ukraina i bardzo bardzo mocno liczą na pomoc Zachodu – bo mają świadomość, że pozostawieni samym sobie nie mają szans na utrzymanie niepodległości. Szczególnie nas hołubią – nie mniej niż Gruzini - za wsparcie jakie od Polaków dostają. Po tych kilku miesiącach słowo "Polak" otwiera każde drzwi. Chmielnicki przewraca się w grobie
Druga sprawa: na Wschodzie oprócz regularnej armii walczą też oddziały ochotników, a te w zdecydowanej większości składają się z ludzi z Zachodniej Ukrainy właśnie. Więc mimo, że wojna jest 1000 km dalej, to w wielu tamtejszych rodzinach są ojcowie, synowie, którzy walczą i giną na pierwszej linii frontu. W naszym towarzystwie był właśnie jeden taki weteran: Lubomir. Był na froncie w okolicach Ługańska w czasie, gdy Rosjanie posiekli GRAD-ami ten pierwszy konwój z uciekinierami z miasta ( w którym większość to były kobiety i dzieci ). Długo – ze łzami w oczach i rozdartym sercem – raczył nas szczegółami akcji ratunkowej, w stylu:
"Podszedłem do przewróconego auta w którym było dziecko. Przez rozbite okno chwyciłem za nóżkę, by je wyciągnąć i wyciągnąłem.......samą nóżkę." itd. Itp..................jak tu nie pić ?
Ale poza tym rozmawialiśmy o sprawach codziennych: pracy, rodzinach itp.
Przyszedł też czas na występy artystyczne. Uraczyli nas pięknymi, tęsknymi akordami prosto z ukraińskiej duszy. A potem ktoś spytał, czy my może zaśpiewamy im coś polskiego. Z automatu przyszło mi do głowy "Hej sokoły", ale w porę ugryzłem się w język
Ech....gdyby był
tidżej czy
PanTadziu......to byśmy im pokazali
A tak – lipa.
Biesiada wygasła niezwykle późno...
W środę rano wybrałem się z
Aśką dokończyć grań główną od miejsca, gdzie zeszliśmy z czerwonego szlaku: Przełęczy Boriewka, by przejść przez Igrowiec i Wysoką. W pierwotnym planie była jeszcze dwudniowa pętla w masywie Grofy ( ponoć bardzo mniamuśny szlak ), ale z powodu unieruchomienia Adama myślałem trasę skrócić tak, by wejść tylko na Grofę i wrócić tego samego dnia.
Póki co: Wiktor zaprowadził nas na miejsce zbiórki "liesowozów":
by nie dreptać znów 6 km drogą. No ale kierowcy jedli dłuuuuugie śniadanie i pili baaaaaardzo wielką kawę, że zeszło 1,5 godziny nim w końcu ruszyliśmy. Gdybyśmy poszli piechotą to czasowo wyszło by na jedno, ale cóż – miejscowy folklor
W końcu o 11.00 weszliśmy na żółty szlak – ten sam, którym schodziliśmy 2 dni temu.
Zamiast
Adama towarzyszył nam Ralf: pies przewodnik/tropiciel/ochroniarz Wiktora
Za dnia i bez stresu szło się bardzo fajnie, jednak z czasem pogoda zaczęła się psuć. Chmury pociemniały i obniżyły się, w końcu zaczęło siąpić. Zniechęceni brakiem widoków skupiliśmy wzrok na tym co pod nogami. No – zgadnijcie na czym?
Nim doszliśmy do przełęczy to plecaki były już wypełnione grzybami – a to wszystko bez wchodzenia w las, zebrane przy szlaku na wyciągnięcie ręki
Na przełęczy lunch-time połączony z obserwacją tego co nad nami.
Rokowania były słabiutkie: chmuty osiadły nisko i widać było, że nie ma szans na zmianę do wieczora. Dodatkowo padało coraz mocniej. W tych warunkach postanowiliśmy zrezygnować z dalszego podchodzenia, bo i tak widoków zadnych nie będzie. Cofnęliśmy się jeszcze pół godziny w kierunku W. Sywuli i tam czarnym zejściowym szlakiem wróciliśmy do Osmołody – już na piechotę do końca. Ale i tak zeszło 7 godzin i 24 km.
Został jeszcze czwartek. Jak pogoda się zmieni to pójdziemy na Grofę.
Ale poranek był pochmurny i rozjaśnić się miało dopiero popołudniu. To wychodzić na trasę nie było sensu. Z tego powodu skróciliśmy więc pobyt o 1 dzień i zamiast w piątek rano, postanowiliśmy ruszyć w drogę powrotną do domu w czwartkowe popołudnie.
I znowu marszrutki nie zawiodły: 17.30 z Osmołody zawiozła nas do miasta Kałusz, gdzie dotarliśmy na 19.30. Tam już stał busik do I-F, gdzie znaleźliśmy się po półgodzinnej przejażdzce, a na dworcu w dyspozytorni dowiedziałem się, że za kwadrans ( o 20.15 ) rusza marszrutka do Lwowa. Tym razem normalną drogą "ekspresową". Tym sposobem na dworcu autobusowym we Lwowie wylądowaliśmy koło 23.00. Podobnie jak w tą stronę nocowaliśmy na dworcu w Przemyślu, tak tu we Lwowie bo była nocna dziura komunikacyjna. Ale lwowska poczekalnia to full-wypas
Rano – po przemieszczeniu się na dworzec kolejowy ( bo stamtąd jeżdżą busiki do granicy ) wsiedliśmy w poranną marszrutke do Szeginii. 2 godziny jazdy i o 10.00 byliśmy na miejscu. Tam drugie śniadanie, ostatnie zakupy i srrrruuuu na terminal. Kontrola graniczna prawie bez zakłóceń. Prawie, bo zapytany o fajki odparłem zgodnie ze swą wiedzą, że mam
"Tyle ile wolno, czyli jeden wagonik".
Celniczka na to:
"Ani mi pan tego nie mów. Od 3 lat limit to 2 paczki". No ale widziała, że my turyści, więc poudawała tylko przeszukiwanie plecaków i wypuściła na Ojczyzny łono. W Medyce był już "nasz czas", więc odzyskaliśmy godzinę. O 10.00 ( naszego już czasu ) ruszył busik do Przemyśla a o 10.55 wsiedliśmy do pociągu nad polskie morze
..................
Jak widać – plan nie zrealizowany w całości, ale potraktowałem ten wyjazd jako "rozpoznanie terenu". Wiem dużo więcej niż przed wyjazdem, a co najważniejsze: 'pomacałem własnoręcznie" kawałek Gorganów. Kawałek, bo jednak sporo tam szlaków i jest gdzie chodzić. A ja już wiem gdzie chcę chodzić ( nie jak teraz: "w ciemno" ), więc kolejna wyprawa w tamten rejon jest żelaznym punktem w moich przyszłorocznych planach.
...............
Dzięki
Adamowi i
Aśce za towarzystwo w wyprawie i stworzenie zgranego zespołu, choć dla
Aśki byliśmy zupełnie obcymi osobami, których poznała dopiero na dworcu w Katowicach pół godziny przed wyjazdem. Zuch dziewczyna
Reszta moich fotek:
https://plus.google.com/photos/10202455 ... banner=pwa
Fotki
Adama:
https://plus.google.com/photos/10202455 ... banner=pwa