Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
"Gdzie pojechać latem w tym roku"? - to pytanie pojawia się zawsze pod koniec zimy lub na początku wiosny. Pewny był kierunek - południowa Europa. A konkrety? Krystalizowały się w kolejnych miesiącach i tygodniach. W końcu wymyśliłem objazdówkę. Bez jednego czy dwóch krajów, na których się skupimy, ale wiele różnych. Po raz pierwszy od dekady będzie żadnego nowego państwa, ale uzupełniamy braki w tych, które już mniej lub bardziej znamy.
Postanowiłem wyjazd zacząć symbolicznie od wielkiej wody - mojej ulubionej europejskiej rzeki, czyli Dunaju. Po dwóch godzinach tłuczenia się słowacką autostradą odbijam w przygraniczną dzielnicę Bratysławy - Čunovo (Dunacsún). Na jej końcu znajduje się imponujący zespół konstrukcji rzecznych.
Parkujemy przy górnej zaporze zbiornika wodnego Gabčíkovo - Nagymaros. Jego historia jest równie burzliwa jak stosunki słowacko-węgierskie.
Budowę wspólnego, międzynarodowego kompleksu uzgodniła jeszcze Czechosłowacka Republika Socjalistyczna oraz Węgierska Republika Ludowa. Miał on wyeliminować powodzie oraz dostarczyć taniej, naturalnej energii elektrycznej obu państwom, a także poprawić żeglowność na tym odcinku. Początkowo planowano, iż będzie się składał z kanału o długości 30 kilometrów doprowadzającego wodę do zapory w Gabčíkovie oraz drugiego zbiornika wyrównawczego w odległym o 100 kilometrów Nagymaros.
Prace rozpoczęto w 1977 roku. W latach 80. zostały spowolnione wskutek problemów ekonomicznych oraz rosnącego po węgierskiej stronie ruchu przeciwników zbiornika. Ostatecznie w 1988 lub 1989 Węgrzy zaprzestali budowy swojej części: uznano, że ogromne tamy spowodują klęskę ekologiczną, a społeczeństwo powszechnie kojarzyło je z wielkimi konstrukcjami socjalizmu powstałymi bez racjonalnego finansowego uzasadnienia.
Po stronie słowackiej prace były znacznie bardziej zaawansowane i władze stanęły przed ogromnym problemem, co robić dalej. Rozważano m.in. wyburzenie wszystkiego co już powstało, ale ostatecznie zdecydowano się na samodzielne dokończenie przy jednoczesnej zmianie projektu, aby zastąpić nieistniejącą część węgierską. Po rozpadzie Czechosłowacji zajęła się tym niepodległa Słowacja.
Sprawa trafiła m.in. do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, ponieważ Węgrzy protestowali przeciwko kontynuacji stawiania zbiornika, ale sąd przyznał rację Słowakom. W 1997 roku zaporę otwarto. Podobno obawy o klęskę ekologiczną nie potwierdziły się, odcinek Dunaju aż po granicę austriacką stał się bezpieczniejszy dla żeglugi, a młode państwo słowackie zyskało swą największą elektrownię wodną.
Zapora w Čunovie z lotu ptaka.
Działają tu dwie elektrownie wodne - większa o mocy 24 MW i znacznie mniejsza 1 MW. Na wschodnim brzegu, na sztucznym cyplu, otwarto muzeum sztuki nowoczesnej - Danubiana. Nie jesteśmy zwolennikami tego gatunku artystycznego, więc zerkamy tylko z zewnątrz, a próbkę zgromadzonych eksponatów widać w ogrodzie.
Kilkaset metrów dalej działa centrum sportów wodnych ze sztucznym torem do kajakarstwa górskiego. Ćwiczy tu słowacka kadra (odnosząca w tej dyscyplinie duże sukcesy), odbywają się zawody międzynarodowe, m.in. Mistrzostwa Europy (dwukrotnie) oraz Świata (w 2011).
Od tego miejsca Dunaj rozdziela się na wąskie, stare, naturalne koryto, oraz nowe, sztuczne, tworzące zbiornik o nazwie Hrušov - 25 km kwadratowych powierzchni, 16 kilometrów długości, szerokość od 1 do 4 kilometrów. To raj dla miłośników sportów wodnych, żeglugi oraz dużych jednostek pływających.
W oddali widać kominy zakładów przemysłowych oraz wieżę telewizyjną na wzgórzu Kamzík - jeden z symboli Bratysławy.
Z pamiątek nawiązujących do historii - kilka lat temu odsłonięto pomnik poświęcony brytyjskim lotnikom, zestrzelonym podczas bombardowania stolicy Słowacji w czasie II wojny światowej.
Jedziemy mało ruchliwą drogą wzdłuż betonowego, wysokiego brzegu - szeroki na 6 metrów wał służy nie tylko jako ochrona przed wylaniem wody, ale jednocześnie do treningów biegaczom i rowerzystom. Kurczę, aż chciało się ubrać sportowe buty i ruszyć truchtem przed siebie .
Ponieważ zbiornik jest dość długi, to na jego terenie działa prom, pozwalający przedostać się szybciej na drugą stronę.
Po ukończeniu budowy zapory powstała sztuczna wyspa, z obu stron opływana przez Dunaj - na wschodzie przez nową drogę wodną, a na zachodzie przez stare koryto, z zadrzewionymi i bagnistymi brzegami, na których utworzono rezerwaty przyrody. Tym korytem biegnie granica z Węgrami.
Na wyspie, dziełu nie sił natury, lecz rąk człowieka i siły maszyn, znajdują się małe ośrodki wypoczynkowe, sieć szlaków rowerowych i turystycznych, oraz trzy wioski: Vojka nad Dunajom (węg. Vajka), Dobrohošť (Doborgaz) i Bodíky (Nagybodak). Wszystkie liczą mniej niż pół tysiąca mieszkańców i we wszystkich zdecydowaną większość ludności stanowią Węgrzy.
W pewnym momencie droga się rozdziela - prosto można dojechać do promu na węgierską stronę, a w lewo wjedziemy na wały. Mostem przekracza się jeden z bocznych kanałów odpływowych.
Dojechaliśmy do drugiej, większej zapory wodnej, na której pracuje kolejna elektrownia o mocy 720 MW.
Umocnienia wałów widoczne od strony rzeki.
Śluzy tamy w ciągu dwudziestu lat użytkowania przekroczyło 300 tysięcy statków z pięcioma milionami pasażerów.
Za tamą wybudowano 8 kilometrowy kanał "odpadowy" - dopiero po jego zakończeniu Dunaj wraca w naturalne granice.
Na drugim brzegu rozsiadło się miasto, od którego cały kompleks wziął nazwę - Gabčíkovo. Do 1948 roku nosiło historyczną nazwę Beš, którą następnie zmieniono na obecną, upamiętniając Jozefa Gabčíka, jednego z uczestników zamachu na Reinharda Heydricha w Protektoracie Czech i Moraw. Patron jest raczej bez zarzutu, tyle, że prawdopodobnie nie miał nic wspólnego z miejscowością. Stara nazwa obecna jest tylko w węgierskiej wersji jako Bős.
Miasteczko w przeszłości zamieszkiwali niemal sami Węgrzy, nawet dziś stanowią prawie 90%. Mimo to po I wojnie światowej granicę czechosłowacko-węgierską wyznaczono sztucznie na Dunaju, odcinając etniczne regiony węgierskie od Macierzy.
Na ulicach wszystko jest dwujęzyczne albo słowacki w ogóle się pomija.
W centrum stoi eklektyczny gmach publiczny z kolumną morową...
...oraz odnowiony Pomnik Poległych zakończony gładkim wibratorem (to chyba miał być pocisk!).
Po opuszczeniu Gabčíkova mijamy kilka następnych węgierskojęzycznych wiosek. Tak wygląda struktura etniczna większości obszaru Žitnego ostrova (Csallóköz), jednego z najgęściej zaludnionych i bogatych rolniczo terenów Słowacji.
Po kilkunastu kilometrach skręcam w prawo obok wiaduktu i nieoczekiwanie widzę, że to granica, o czym świadczą mocno pordzewiałe tabliczki.
Państwa rozdziela oczywiście Dunaj, który tutaj wygląda już "normalnie". Przekraczamy go po Vámosszabadi híd - moście, który został wybudowany w okresie II wojny światowej, kiedy dwa brzegi na kilka lat znów stały się węgierskie. Zniszczony w 1945 został ponownie oddany do użytku (odbudowany przez Węgrów) w 1973 roku. Bardzo lubię takie zielone konstrukcje .
Pierwszym miastem na Węgrzech jest Győr, siedziba komitatu. Zawsze obiecuję sobie wrócić do niego na zwiedzanie i zawsze spędzam w nim więcej czasu, niż chcę, ponieważ drogi są fatalnie oznakowane i gubię właściwy kierunek. Tak było i tym razem, bowiem znalazłem się na szosie biegnącej nie w tą stronę co trzeba.
Cóż robić? Do centrum nie zamierzam wracać, bo mimo sobotniego popołudnia ruch jest spory, postanawiam więc dostać się na właściwą trasę korzystając z bocznych połączeń. Dzięki temu mam okazję po raz kolejny oglądać opactwo benedyktynów w Pannonhalma, tym razem od północy.
No i słoneczniki! Jak Węgry to muszą być słoneczniki!
W Gic mają pałacyk, przy którym ktoś rozpoczął pracę, ale nie skończył, bo podobno renowacja za bardzo przypominała niszczenie zabytku.
W Bakonytamási wznosi się żółty kościół ewangelicki, a obok postawiono biały Pomnik Poległych ozdobiony orłem (?).
Z kolei na obrzeżach wsi dostrzegam kirkut, obudowany współczesnym murem. Wygląda to tak dziwacznie, iż muszę się zatrzymać!
Pomniczek wspomina o miejscowych Żydach i Cyganach wymordowanych podczas Holokaustu. W środku ogrodzenia rzeczywiście stoi kilkanaście macew, drzwi zamknięte na kłódkę. Ochrona przed współczesnymi prawdziwymi patriotami?
Wracając do auta widzę, iż przy moim wozie zatrzymała się ciężarówka z sianem. Kierowca włączył awaryjne, wysiadł z szoferki i podchodzi do okna. Myślałem, że chce się spytać o drogę albo cuś, lecz ten dojrzał drzemiącą w środku Teresę i wystraszył się, iż... coś jej się stało w tym upale (temperatura kręciła się w okolicach 35 stopni) ! Zdążył już wyciągnąć komórkę i dzwonić po pomoc, przerwał dopiero, kiedy uspokoiła go, iż wszystko jest w porządku.
Zaskakująca, ale bardzo pozytywna sytuacja.
Około godziny 17-tej docieramy do Pápy. Nie chodzi jednakże o papieża, a o miasto o tej samej nazwie. Stajemy w nieco rozkopanym centrum, pełnym zabytkowej architektury.
Szczególnie ładny jest rynek: odnowione, kolorowe kamieniczki z wykuszami i podcieniami. Na środku duży, barokowy kościół św. Stefana.
Z drugiej strony główny plac miasta zamyka pałac należący niegdyś do jednego z najbardziej znamienitych rodów węgierskich - Esterházy.
Ludzie przed słońcem chowają się w cieniu albo w okolicach fontanny. My postawiliśmy na lody, które na Węgrzech (i w większości krajów na południe od RP) mają zazwyczaj formę potężnych gałek, które trudno mi zjeść, zanim się rozpuszczą . Skonsumowaliśmy je na ławeczce naprzeciw sklepu z chińskim dziadostwem. Czego tam nie ma? Jest ruhák i cipők. Kabátak (od kabaka?). Gyerek (zapewne Edward). A nawet Pólók. Ślązaków brak.
Kontynuujemy podróż w kierunku południowym, do Balatonu, gdyż godzina coraz późniejsza. Zawsze tak jest, że wyznaczam jakąś marszrutę, a potem ten czas ucieka jak szalony.
W Bakonypőlőske mieszka kilka procent Niemców (stąd tablica Peretschke). To pozostałość po osadnictwie Szwabów Naddunajskich, zamieszkującej Bakony (Las Bakoński), niewielkie pasmo górskie położone na północ od węgierskiego morza.
W Devecser przy skrzyżowaniu stoi pałac, pierwotnie zamek, także będący własnością Esterházych.
Im bliżej Balatonu tym więcej ciekawych formacji na horyzoncie. Bakony ma niewysokie góry (maksymalnie 704 metry n.p.m.), ale o interesujących kształtach. Niektóre wyglądają jak stożki wulkaniczne.
Ten szczyt po prawej udało mi się zidentyfikować: Csobánc (376 metrów) z ruinami zamku, który wielokrotnie usiłowali zdobyć w XVI wieku Turcy, ale bez powodzenia.
Na szosie nr 71, która jest główną arterią przelotową wzdłuż północnego Balatonu, wpadam w wielokilometrowy korek. Nie ma żadnego wypadku czy prac drogowych, po prostu jest taki ruch. Dawno nie byłem tutaj w szczycie sezonu turystycznego (zazwyczaj odwiedzamy jezioro już pod koniec sierpnia), więc zapomniałem, że nadal cieszy się tak dużą popularnością.
Nasza miejscowość docelowa jest na południowym brzegu, a okrążenie go to jeszcze wiele, wiele kilometrów. I choć miałem początkowo inne plany, to wykupuję na tankszteli winietę, aby ostatni odcinek przebyć szybko autobaną, która też jest dość zatłoczona (sporo ludzi wraca z Bałkanów na północ).
Z tego miejsca dobrze widać górzysty północny brzeg Balatonu (południowy jest płaski) oraz samą taflę zbiornika.
Na znajomym kempingu przykre rozczarowanie - jest całkowicie zapełniony! Takiej sytuacji właściciel nie miał już dawno. Sporą grupę stanowią Niemcy, dla wielu z nich to ostatni wakacyjny weekend, a oni po latach przypomnieli sobie miejsca, gdzie jeździli wypoczywać ich rodzice z DDR-u...
Postanowiłem wyjazd zacząć symbolicznie od wielkiej wody - mojej ulubionej europejskiej rzeki, czyli Dunaju. Po dwóch godzinach tłuczenia się słowacką autostradą odbijam w przygraniczną dzielnicę Bratysławy - Čunovo (Dunacsún). Na jej końcu znajduje się imponujący zespół konstrukcji rzecznych.
Parkujemy przy górnej zaporze zbiornika wodnego Gabčíkovo - Nagymaros. Jego historia jest równie burzliwa jak stosunki słowacko-węgierskie.
Budowę wspólnego, międzynarodowego kompleksu uzgodniła jeszcze Czechosłowacka Republika Socjalistyczna oraz Węgierska Republika Ludowa. Miał on wyeliminować powodzie oraz dostarczyć taniej, naturalnej energii elektrycznej obu państwom, a także poprawić żeglowność na tym odcinku. Początkowo planowano, iż będzie się składał z kanału o długości 30 kilometrów doprowadzającego wodę do zapory w Gabčíkovie oraz drugiego zbiornika wyrównawczego w odległym o 100 kilometrów Nagymaros.
Prace rozpoczęto w 1977 roku. W latach 80. zostały spowolnione wskutek problemów ekonomicznych oraz rosnącego po węgierskiej stronie ruchu przeciwników zbiornika. Ostatecznie w 1988 lub 1989 Węgrzy zaprzestali budowy swojej części: uznano, że ogromne tamy spowodują klęskę ekologiczną, a społeczeństwo powszechnie kojarzyło je z wielkimi konstrukcjami socjalizmu powstałymi bez racjonalnego finansowego uzasadnienia.
Po stronie słowackiej prace były znacznie bardziej zaawansowane i władze stanęły przed ogromnym problemem, co robić dalej. Rozważano m.in. wyburzenie wszystkiego co już powstało, ale ostatecznie zdecydowano się na samodzielne dokończenie przy jednoczesnej zmianie projektu, aby zastąpić nieistniejącą część węgierską. Po rozpadzie Czechosłowacji zajęła się tym niepodległa Słowacja.
Sprawa trafiła m.in. do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, ponieważ Węgrzy protestowali przeciwko kontynuacji stawiania zbiornika, ale sąd przyznał rację Słowakom. W 1997 roku zaporę otwarto. Podobno obawy o klęskę ekologiczną nie potwierdziły się, odcinek Dunaju aż po granicę austriacką stał się bezpieczniejszy dla żeglugi, a młode państwo słowackie zyskało swą największą elektrownię wodną.
Zapora w Čunovie z lotu ptaka.
Działają tu dwie elektrownie wodne - większa o mocy 24 MW i znacznie mniejsza 1 MW. Na wschodnim brzegu, na sztucznym cyplu, otwarto muzeum sztuki nowoczesnej - Danubiana. Nie jesteśmy zwolennikami tego gatunku artystycznego, więc zerkamy tylko z zewnątrz, a próbkę zgromadzonych eksponatów widać w ogrodzie.
Kilkaset metrów dalej działa centrum sportów wodnych ze sztucznym torem do kajakarstwa górskiego. Ćwiczy tu słowacka kadra (odnosząca w tej dyscyplinie duże sukcesy), odbywają się zawody międzynarodowe, m.in. Mistrzostwa Europy (dwukrotnie) oraz Świata (w 2011).
Od tego miejsca Dunaj rozdziela się na wąskie, stare, naturalne koryto, oraz nowe, sztuczne, tworzące zbiornik o nazwie Hrušov - 25 km kwadratowych powierzchni, 16 kilometrów długości, szerokość od 1 do 4 kilometrów. To raj dla miłośników sportów wodnych, żeglugi oraz dużych jednostek pływających.
W oddali widać kominy zakładów przemysłowych oraz wieżę telewizyjną na wzgórzu Kamzík - jeden z symboli Bratysławy.
Z pamiątek nawiązujących do historii - kilka lat temu odsłonięto pomnik poświęcony brytyjskim lotnikom, zestrzelonym podczas bombardowania stolicy Słowacji w czasie II wojny światowej.
Jedziemy mało ruchliwą drogą wzdłuż betonowego, wysokiego brzegu - szeroki na 6 metrów wał służy nie tylko jako ochrona przed wylaniem wody, ale jednocześnie do treningów biegaczom i rowerzystom. Kurczę, aż chciało się ubrać sportowe buty i ruszyć truchtem przed siebie .
Ponieważ zbiornik jest dość długi, to na jego terenie działa prom, pozwalający przedostać się szybciej na drugą stronę.
Po ukończeniu budowy zapory powstała sztuczna wyspa, z obu stron opływana przez Dunaj - na wschodzie przez nową drogę wodną, a na zachodzie przez stare koryto, z zadrzewionymi i bagnistymi brzegami, na których utworzono rezerwaty przyrody. Tym korytem biegnie granica z Węgrami.
Na wyspie, dziełu nie sił natury, lecz rąk człowieka i siły maszyn, znajdują się małe ośrodki wypoczynkowe, sieć szlaków rowerowych i turystycznych, oraz trzy wioski: Vojka nad Dunajom (węg. Vajka), Dobrohošť (Doborgaz) i Bodíky (Nagybodak). Wszystkie liczą mniej niż pół tysiąca mieszkańców i we wszystkich zdecydowaną większość ludności stanowią Węgrzy.
W pewnym momencie droga się rozdziela - prosto można dojechać do promu na węgierską stronę, a w lewo wjedziemy na wały. Mostem przekracza się jeden z bocznych kanałów odpływowych.
Dojechaliśmy do drugiej, większej zapory wodnej, na której pracuje kolejna elektrownia o mocy 720 MW.
Umocnienia wałów widoczne od strony rzeki.
Śluzy tamy w ciągu dwudziestu lat użytkowania przekroczyło 300 tysięcy statków z pięcioma milionami pasażerów.
Za tamą wybudowano 8 kilometrowy kanał "odpadowy" - dopiero po jego zakończeniu Dunaj wraca w naturalne granice.
Na drugim brzegu rozsiadło się miasto, od którego cały kompleks wziął nazwę - Gabčíkovo. Do 1948 roku nosiło historyczną nazwę Beš, którą następnie zmieniono na obecną, upamiętniając Jozefa Gabčíka, jednego z uczestników zamachu na Reinharda Heydricha w Protektoracie Czech i Moraw. Patron jest raczej bez zarzutu, tyle, że prawdopodobnie nie miał nic wspólnego z miejscowością. Stara nazwa obecna jest tylko w węgierskiej wersji jako Bős.
Miasteczko w przeszłości zamieszkiwali niemal sami Węgrzy, nawet dziś stanowią prawie 90%. Mimo to po I wojnie światowej granicę czechosłowacko-węgierską wyznaczono sztucznie na Dunaju, odcinając etniczne regiony węgierskie od Macierzy.
Na ulicach wszystko jest dwujęzyczne albo słowacki w ogóle się pomija.
W centrum stoi eklektyczny gmach publiczny z kolumną morową...
...oraz odnowiony Pomnik Poległych zakończony gładkim wibratorem (to chyba miał być pocisk!).
Po opuszczeniu Gabčíkova mijamy kilka następnych węgierskojęzycznych wiosek. Tak wygląda struktura etniczna większości obszaru Žitnego ostrova (Csallóköz), jednego z najgęściej zaludnionych i bogatych rolniczo terenów Słowacji.
Po kilkunastu kilometrach skręcam w prawo obok wiaduktu i nieoczekiwanie widzę, że to granica, o czym świadczą mocno pordzewiałe tabliczki.
Państwa rozdziela oczywiście Dunaj, który tutaj wygląda już "normalnie". Przekraczamy go po Vámosszabadi híd - moście, który został wybudowany w okresie II wojny światowej, kiedy dwa brzegi na kilka lat znów stały się węgierskie. Zniszczony w 1945 został ponownie oddany do użytku (odbudowany przez Węgrów) w 1973 roku. Bardzo lubię takie zielone konstrukcje .
Pierwszym miastem na Węgrzech jest Győr, siedziba komitatu. Zawsze obiecuję sobie wrócić do niego na zwiedzanie i zawsze spędzam w nim więcej czasu, niż chcę, ponieważ drogi są fatalnie oznakowane i gubię właściwy kierunek. Tak było i tym razem, bowiem znalazłem się na szosie biegnącej nie w tą stronę co trzeba.
Cóż robić? Do centrum nie zamierzam wracać, bo mimo sobotniego popołudnia ruch jest spory, postanawiam więc dostać się na właściwą trasę korzystając z bocznych połączeń. Dzięki temu mam okazję po raz kolejny oglądać opactwo benedyktynów w Pannonhalma, tym razem od północy.
No i słoneczniki! Jak Węgry to muszą być słoneczniki!
W Gic mają pałacyk, przy którym ktoś rozpoczął pracę, ale nie skończył, bo podobno renowacja za bardzo przypominała niszczenie zabytku.
W Bakonytamási wznosi się żółty kościół ewangelicki, a obok postawiono biały Pomnik Poległych ozdobiony orłem (?).
Z kolei na obrzeżach wsi dostrzegam kirkut, obudowany współczesnym murem. Wygląda to tak dziwacznie, iż muszę się zatrzymać!
Pomniczek wspomina o miejscowych Żydach i Cyganach wymordowanych podczas Holokaustu. W środku ogrodzenia rzeczywiście stoi kilkanaście macew, drzwi zamknięte na kłódkę. Ochrona przed współczesnymi prawdziwymi patriotami?
Wracając do auta widzę, iż przy moim wozie zatrzymała się ciężarówka z sianem. Kierowca włączył awaryjne, wysiadł z szoferki i podchodzi do okna. Myślałem, że chce się spytać o drogę albo cuś, lecz ten dojrzał drzemiącą w środku Teresę i wystraszył się, iż... coś jej się stało w tym upale (temperatura kręciła się w okolicach 35 stopni) ! Zdążył już wyciągnąć komórkę i dzwonić po pomoc, przerwał dopiero, kiedy uspokoiła go, iż wszystko jest w porządku.
Zaskakująca, ale bardzo pozytywna sytuacja.
Około godziny 17-tej docieramy do Pápy. Nie chodzi jednakże o papieża, a o miasto o tej samej nazwie. Stajemy w nieco rozkopanym centrum, pełnym zabytkowej architektury.
Szczególnie ładny jest rynek: odnowione, kolorowe kamieniczki z wykuszami i podcieniami. Na środku duży, barokowy kościół św. Stefana.
Z drugiej strony główny plac miasta zamyka pałac należący niegdyś do jednego z najbardziej znamienitych rodów węgierskich - Esterházy.
Ludzie przed słońcem chowają się w cieniu albo w okolicach fontanny. My postawiliśmy na lody, które na Węgrzech (i w większości krajów na południe od RP) mają zazwyczaj formę potężnych gałek, które trudno mi zjeść, zanim się rozpuszczą . Skonsumowaliśmy je na ławeczce naprzeciw sklepu z chińskim dziadostwem. Czego tam nie ma? Jest ruhák i cipők. Kabátak (od kabaka?). Gyerek (zapewne Edward). A nawet Pólók. Ślązaków brak.
Kontynuujemy podróż w kierunku południowym, do Balatonu, gdyż godzina coraz późniejsza. Zawsze tak jest, że wyznaczam jakąś marszrutę, a potem ten czas ucieka jak szalony.
W Bakonypőlőske mieszka kilka procent Niemców (stąd tablica Peretschke). To pozostałość po osadnictwie Szwabów Naddunajskich, zamieszkującej Bakony (Las Bakoński), niewielkie pasmo górskie położone na północ od węgierskiego morza.
W Devecser przy skrzyżowaniu stoi pałac, pierwotnie zamek, także będący własnością Esterházych.
Im bliżej Balatonu tym więcej ciekawych formacji na horyzoncie. Bakony ma niewysokie góry (maksymalnie 704 metry n.p.m.), ale o interesujących kształtach. Niektóre wyglądają jak stożki wulkaniczne.
Ten szczyt po prawej udało mi się zidentyfikować: Csobánc (376 metrów) z ruinami zamku, który wielokrotnie usiłowali zdobyć w XVI wieku Turcy, ale bez powodzenia.
Na szosie nr 71, która jest główną arterią przelotową wzdłuż północnego Balatonu, wpadam w wielokilometrowy korek. Nie ma żadnego wypadku czy prac drogowych, po prostu jest taki ruch. Dawno nie byłem tutaj w szczycie sezonu turystycznego (zazwyczaj odwiedzamy jezioro już pod koniec sierpnia), więc zapomniałem, że nadal cieszy się tak dużą popularnością.
Nasza miejscowość docelowa jest na południowym brzegu, a okrążenie go to jeszcze wiele, wiele kilometrów. I choć miałem początkowo inne plany, to wykupuję na tankszteli winietę, aby ostatni odcinek przebyć szybko autobaną, która też jest dość zatłoczona (sporo ludzi wraca z Bałkanów na północ).
Z tego miejsca dobrze widać górzysty północny brzeg Balatonu (południowy jest płaski) oraz samą taflę zbiornika.
Na znajomym kempingu przykre rozczarowanie - jest całkowicie zapełniony! Takiej sytuacji właściciel nie miał już dawno. Sporą grupę stanowią Niemcy, dla wielu z nich to ostatni wakacyjny weekend, a oni po latach przypomnieli sobie miejsca, gdzie jeździli wypoczywać ich rodzice z DDR-u...
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Nad Balatonem obozujemy jak zwykle w Balatonföldvár. Liczący nieco ponad dwa tysiące mieszkańców położony jest na południowym brzegu, prawie w jego połowie. To wybór w dużej mierze sentymentalny: właśnie tu spędziłem pierwszy zagraniczny wyjazd, jeszcze z rodzicami. I choć nie był to już PRL, to i wtedy ciepły basen Balatonu i madziarska mowa wydawała się innaą planetą w porównaniu z Bałtykiem .
Balatonföldvar ma wszystko to, czego do wypoczynku potrzeba: jest deptak z lokalami gastronomicznymi, sezonowe wesołe miasteczko, supermarket, apteka, poczta (która staje się zbędna, bo kto jeszcze wysyła pocztówki z wakacji?), dla uduchowionych nawet kościół (pamiętam, że ksiądz prowadzący podczas mojej pierwszej wizyty mszę tak mocno wydawał mi się mieszaniną feldkurata Katza z powieści Haszka i lekarza z "CK Dezerterów", że non stop rechotałem w ławce ). Są dwie i pół plaży. Pół, ponieważ jedna z nich to kawałek trawnika niedaleko przystani i ciasno tam jak cholera.
Plaża wschodnia od tego roku jest płatna! Może Balaton jest tam jakiś inny, a trawa bardziej soczysta? Tylko tak tłumaczę sobie fakt pobierania dodatkowej opłaty...
W mieście znajduje się stacja kolejowa na jednej z głównych węgierskich linii: Budepaszt - Nagykanizsa. Pociągi kursują bardzo często.
(Na zdjęciu lokomotywa MÁV V41, której produkcję zakończono w 1982 roku, ale nadal króluje na węgierskich torach.)
Zgodnie z wymogami czasów współczesnych obok ścieżek spacerowych znajdują się trasy dla rowerzystów. Jako biegacz stwierdzam, że to doskonała okolica do aktywności .
Sama osada pojawia się w źródłach pod nazwą Földvár już w XI stuleciu, lecz jako miejscowość turystyczno-kąpielowa została założona dopiero w II połowie XIX wieku przez rodzinę Széchényi. Opracowano projekt ośrodka, wytyczono nowe drogi, które do dzisiaj w wielu miejscach przecinają się pod kątem prostym.
Tutejsze deptaki uważane są za jedne z najładniejszych nad Balatonem, otoczone zadbanymi, starymi drzewami.
Za płotami widać stuletnie domy wypoczynkowe, które zdecydowanie nie są na naszą kieszeń.
Jak pisałem poprzednio: zaskoczył nas całkowicie zapełniony kemping, na którym zwykle nocowaliśmy. Przenieśliśmy się więc do drugiego, zlokalizowanego bliżej centrum, ale zaniedbanego i z nieobecnymi właścicielami. Właściwie gdybyśmy się uparli, to w ogóle nie musielibyśmy płacić za nocleg, bo kasę zostawiliśmy... sprzątaczce.
Tym razem w pierwszą podróż zagraniczną pojechał jeszcze jeden pasażer - Śliwka. Po pierwszej nocy odważyła się wyjść z samochodu, a potem nawet przymierzała się do kierowania .
No, ale jak Balaton to muszą być kąpiele. Na szczęście plaża zachodnia nadal jest dostępna bez żadnego dodatkowego haraczu. Moim zdaniem nic jej nie brakuje.
Nie wiem czemu, ale prawa wieża tego zamku jakoś mi się dziwnie kojarzy...
Tym razem trafiliśmy na bardzo wietrzną pogodę. Początkowo w połączeniu ze słońcem to nie przeszkadza, choć o normalnym pływaniu można zapomnieć.
W miarę upływającego czasu wiatr się zmaga, a chmury po niebie płyną bardzo dziwnie: wyższe w jedną stronę, niższe w drugą. Na horyzoncie pojawiają się coraz ciemniejsze plamy, widać, że w oddali pada, a następnie nad północnym brzegiem przechodzi burza.
Zaczynam czuć się jak nad morzem - można przeskakiwać fale, woda zabiera ze sobą pozostawione zbyt blisko klapki i ochlapuje ludzi. Temperatura nie jest już tak przyjemna dla kogoś kto oczekiwał upałów podobnych do poprzednich dni. Ale to było do przewidzenia: wysokie temperatury nie mogą trwać wiecznie, a duchota robiła się nie do wytrzymania...
Część budynków przy plaży najlepsze lata ma już za sobą. Na drugim zdjęciu palarnia.
Wracamy wąskimi chodnikami z nawierzchnią pofałdowaną przez korzenie drzew. Czasem można zajrzeć komuś do ogródka: tutaj wejście do małej knajpki.
Od kiedy pamiętam Węgrzy kuszą turystów cyrkami. Nie jednym, nie dwoma, ale kilkoma. W Polsce i na Śląsku ta forma rozrywki raczej zdycha, a tutaj co krok reklama. Choć nie wiem, może nad Bałtykiem jest inaczej? Każdy z tych plakatów jest niby inny, to jednak wszystkie podobne: panny ze sztucznymi cyckami, wyżelowani, dobrze opaleni panowie prowadzący show, różne zwierzęta wykonujące sztuczki ku uciesze widzów. W jednym atrakcją ma być Cygan z białymi ustami. Jako klaun? Czy to czasem nie ma podłoża rasistowskiego?
Wieczorem ruszamy coś zjeść. Mijamy sąsiadów z kempingu, którzy wracają z miasta i informują, że za godzinę ma zacząć ostro lać. Meteorolodzy tradycyjnie troszkę się pomylili: niebo otwarło się na głowy jakieś trzy minuty po tej rozmowie...
Wiatr smagał ciało jak wściekły. Idąc na brzeg oberwałem urwaną gałęzią - na szczęście małą. Tak wzburzonego Bałtyku jeszcze nie widziałem; grant raz po raz przeszywały błyski.
Udało nam się dotrzeć do knajpy, gdzie w końcu zamówiłem coś węgierskiego (dzień wcześniej z racji późnej pory została już tylko tradycyjna, węgierska pizza). Trafił mi się miejscowy bigos, jakaś odmiana pörkölta. Ale całkiem smaczny .
Podczas konsumpcji przypomniał mi się wczorajszy wątek polski: do pizzerii przychodzi grupa osób znad Wisły. W rękach dzielnie dzierżą butelki... Perły. Weszli do lokalu, po czym szybko wyszli na zewnątrz, nie wiedząc do końca czemu obsługa nie pozwoliła im dokończyć swojego piwa w środku...
Po jakimś czasie przestaje padać, ale wszystko jest nieprzyjemnie mokre i zimne...
Poniedziałek jest słoneczny, ale chłodny. Rezygnuję z kąpieli, bo liczę na to, że w kolejnych dniach uda się ją zaliczyć w cieplejszych warunkach.
Przed opuszczeniem węgierskiego morza zajeżdżamy do sąsiedniego Balatonszárszó. Zadbany park sąsiaduje z dużym, opuszczonym budynkiem, chyba dawnym kinem.
Na jeziorze ciągle fale, lecz wyraźnie mniejsze.
Ciekaw jestem jak kozłują piłką?
Na trawie dziwny pomnik. Górnicy? Nie, to upamiętnienie Attilli Józsefa, młodego poety z okresu międzywojennego; w 1937 roku popełnił samobójstwo na pobliskich torach, kładąc się pod pociąg.
Tu też plaża płatna. Może ze złotym piaskiem?
Oddalamy się od Balatonu. Po kilku kilometrach staję w Kőröshegy. Kiedyś była to centralna miejscowość okolicy, dziś z racji odległości od jeziora pozostaje na uboczu. Ale posiada kilka ciekawych zabytków.
Najważniejszy z nich to gotycki kościół Krzyża Prawdziwego z XV wieku.
Przy skrzyżowaniu piękny, realistyczny Pomnik Poległych; oficer z sumiastym wąsem.
Druga świątynia - ewangelicka - z początku 19. stulecia.
Stare gospodarstwo z podcieniami.
Przykładem nowej architektury jest ogromny wiadukt autostradowy: 16 filarów, 88 metrów wysokości, prawie 2 kilometry długości.
Suniemy na południe boczną drogą. Coraz mniej widać aut turystów, asfalt coraz gorszy. Ale są morza słoneczników i kukurydzy, dwóch węgierskich naczelnych .
W Kaposvárze przegapiam zjazd na obwodnicę, ale szybko naprawiam swój błąd. Dalsza podróż przebiega już prawidłowo. Zatrzymuję się dopiero przed zamkniętym szlabanem w Sásd (niem. Schaschd, chor. Šardin). To już Baranya, komitat z największą liczbą mniejszości narodowych na Węgrzech.
Obserwując Roma na motocyklu stwierdzam, że dawno u nas nie widziałem Simsona...
Korzystając z okazji staję w centrum aby uwiecznić dwa Pomniki Poległych:
- z Wielkiej...
...i II wojny.
Ten drugi stylizowany jest niby na rzymski... Wśród nazwisk większość ma niemieckie brzmienie, choć imiona są węgierskie. Garstka Szwabów Naddunajskich nadal tutaj mieszka, ale na ulicach widać głównie śniade twarze, prawie nieuchwycone w statystykach.
A przed nami główne miasto tej części kraju.
Balatonföldvar ma wszystko to, czego do wypoczynku potrzeba: jest deptak z lokalami gastronomicznymi, sezonowe wesołe miasteczko, supermarket, apteka, poczta (która staje się zbędna, bo kto jeszcze wysyła pocztówki z wakacji?), dla uduchowionych nawet kościół (pamiętam, że ksiądz prowadzący podczas mojej pierwszej wizyty mszę tak mocno wydawał mi się mieszaniną feldkurata Katza z powieści Haszka i lekarza z "CK Dezerterów", że non stop rechotałem w ławce ). Są dwie i pół plaży. Pół, ponieważ jedna z nich to kawałek trawnika niedaleko przystani i ciasno tam jak cholera.
Plaża wschodnia od tego roku jest płatna! Może Balaton jest tam jakiś inny, a trawa bardziej soczysta? Tylko tak tłumaczę sobie fakt pobierania dodatkowej opłaty...
W mieście znajduje się stacja kolejowa na jednej z głównych węgierskich linii: Budepaszt - Nagykanizsa. Pociągi kursują bardzo często.
(Na zdjęciu lokomotywa MÁV V41, której produkcję zakończono w 1982 roku, ale nadal króluje na węgierskich torach.)
Zgodnie z wymogami czasów współczesnych obok ścieżek spacerowych znajdują się trasy dla rowerzystów. Jako biegacz stwierdzam, że to doskonała okolica do aktywności .
Sama osada pojawia się w źródłach pod nazwą Földvár już w XI stuleciu, lecz jako miejscowość turystyczno-kąpielowa została założona dopiero w II połowie XIX wieku przez rodzinę Széchényi. Opracowano projekt ośrodka, wytyczono nowe drogi, które do dzisiaj w wielu miejscach przecinają się pod kątem prostym.
Tutejsze deptaki uważane są za jedne z najładniejszych nad Balatonem, otoczone zadbanymi, starymi drzewami.
Za płotami widać stuletnie domy wypoczynkowe, które zdecydowanie nie są na naszą kieszeń.
Jak pisałem poprzednio: zaskoczył nas całkowicie zapełniony kemping, na którym zwykle nocowaliśmy. Przenieśliśmy się więc do drugiego, zlokalizowanego bliżej centrum, ale zaniedbanego i z nieobecnymi właścicielami. Właściwie gdybyśmy się uparli, to w ogóle nie musielibyśmy płacić za nocleg, bo kasę zostawiliśmy... sprzątaczce.
Tym razem w pierwszą podróż zagraniczną pojechał jeszcze jeden pasażer - Śliwka. Po pierwszej nocy odważyła się wyjść z samochodu, a potem nawet przymierzała się do kierowania .
No, ale jak Balaton to muszą być kąpiele. Na szczęście plaża zachodnia nadal jest dostępna bez żadnego dodatkowego haraczu. Moim zdaniem nic jej nie brakuje.
Nie wiem czemu, ale prawa wieża tego zamku jakoś mi się dziwnie kojarzy...
Tym razem trafiliśmy na bardzo wietrzną pogodę. Początkowo w połączeniu ze słońcem to nie przeszkadza, choć o normalnym pływaniu można zapomnieć.
W miarę upływającego czasu wiatr się zmaga, a chmury po niebie płyną bardzo dziwnie: wyższe w jedną stronę, niższe w drugą. Na horyzoncie pojawiają się coraz ciemniejsze plamy, widać, że w oddali pada, a następnie nad północnym brzegiem przechodzi burza.
Zaczynam czuć się jak nad morzem - można przeskakiwać fale, woda zabiera ze sobą pozostawione zbyt blisko klapki i ochlapuje ludzi. Temperatura nie jest już tak przyjemna dla kogoś kto oczekiwał upałów podobnych do poprzednich dni. Ale to było do przewidzenia: wysokie temperatury nie mogą trwać wiecznie, a duchota robiła się nie do wytrzymania...
Część budynków przy plaży najlepsze lata ma już za sobą. Na drugim zdjęciu palarnia.
Wracamy wąskimi chodnikami z nawierzchnią pofałdowaną przez korzenie drzew. Czasem można zajrzeć komuś do ogródka: tutaj wejście do małej knajpki.
Od kiedy pamiętam Węgrzy kuszą turystów cyrkami. Nie jednym, nie dwoma, ale kilkoma. W Polsce i na Śląsku ta forma rozrywki raczej zdycha, a tutaj co krok reklama. Choć nie wiem, może nad Bałtykiem jest inaczej? Każdy z tych plakatów jest niby inny, to jednak wszystkie podobne: panny ze sztucznymi cyckami, wyżelowani, dobrze opaleni panowie prowadzący show, różne zwierzęta wykonujące sztuczki ku uciesze widzów. W jednym atrakcją ma być Cygan z białymi ustami. Jako klaun? Czy to czasem nie ma podłoża rasistowskiego?
Wieczorem ruszamy coś zjeść. Mijamy sąsiadów z kempingu, którzy wracają z miasta i informują, że za godzinę ma zacząć ostro lać. Meteorolodzy tradycyjnie troszkę się pomylili: niebo otwarło się na głowy jakieś trzy minuty po tej rozmowie...
Wiatr smagał ciało jak wściekły. Idąc na brzeg oberwałem urwaną gałęzią - na szczęście małą. Tak wzburzonego Bałtyku jeszcze nie widziałem; grant raz po raz przeszywały błyski.
Udało nam się dotrzeć do knajpy, gdzie w końcu zamówiłem coś węgierskiego (dzień wcześniej z racji późnej pory została już tylko tradycyjna, węgierska pizza). Trafił mi się miejscowy bigos, jakaś odmiana pörkölta. Ale całkiem smaczny .
Podczas konsumpcji przypomniał mi się wczorajszy wątek polski: do pizzerii przychodzi grupa osób znad Wisły. W rękach dzielnie dzierżą butelki... Perły. Weszli do lokalu, po czym szybko wyszli na zewnątrz, nie wiedząc do końca czemu obsługa nie pozwoliła im dokończyć swojego piwa w środku...
Po jakimś czasie przestaje padać, ale wszystko jest nieprzyjemnie mokre i zimne...
Poniedziałek jest słoneczny, ale chłodny. Rezygnuję z kąpieli, bo liczę na to, że w kolejnych dniach uda się ją zaliczyć w cieplejszych warunkach.
Przed opuszczeniem węgierskiego morza zajeżdżamy do sąsiedniego Balatonszárszó. Zadbany park sąsiaduje z dużym, opuszczonym budynkiem, chyba dawnym kinem.
Na jeziorze ciągle fale, lecz wyraźnie mniejsze.
Ciekaw jestem jak kozłują piłką?
Na trawie dziwny pomnik. Górnicy? Nie, to upamiętnienie Attilli Józsefa, młodego poety z okresu międzywojennego; w 1937 roku popełnił samobójstwo na pobliskich torach, kładąc się pod pociąg.
Tu też plaża płatna. Może ze złotym piaskiem?
Oddalamy się od Balatonu. Po kilku kilometrach staję w Kőröshegy. Kiedyś była to centralna miejscowość okolicy, dziś z racji odległości od jeziora pozostaje na uboczu. Ale posiada kilka ciekawych zabytków.
Najważniejszy z nich to gotycki kościół Krzyża Prawdziwego z XV wieku.
Przy skrzyżowaniu piękny, realistyczny Pomnik Poległych; oficer z sumiastym wąsem.
Druga świątynia - ewangelicka - z początku 19. stulecia.
Stare gospodarstwo z podcieniami.
Przykładem nowej architektury jest ogromny wiadukt autostradowy: 16 filarów, 88 metrów wysokości, prawie 2 kilometry długości.
Suniemy na południe boczną drogą. Coraz mniej widać aut turystów, asfalt coraz gorszy. Ale są morza słoneczników i kukurydzy, dwóch węgierskich naczelnych .
W Kaposvárze przegapiam zjazd na obwodnicę, ale szybko naprawiam swój błąd. Dalsza podróż przebiega już prawidłowo. Zatrzymuję się dopiero przed zamkniętym szlabanem w Sásd (niem. Schaschd, chor. Šardin). To już Baranya, komitat z największą liczbą mniejszości narodowych na Węgrzech.
Obserwując Roma na motocyklu stwierdzam, że dawno u nas nie widziałem Simsona...
Korzystając z okazji staję w centrum aby uwiecznić dwa Pomniki Poległych:
- z Wielkiej...
...i II wojny.
Ten drugi stylizowany jest niby na rzymski... Wśród nazwisk większość ma niemieckie brzmienie, choć imiona są węgierskie. Garstka Szwabów Naddunajskich nadal tutaj mieszka, ale na ulicach widać głównie śniade twarze, prawie nieuchwycone w statystykach.
A przed nami główne miasto tej części kraju.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Fatalny błąd. Powinno być: " W Polsce, na Śląsku..." lub po prostu " W Polsce...".Pudelek pisze: W Polsce i na Śląsku...
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Śląsk nie leży tylko w Polsce.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
No to: "W Polsce i w Czechach..."
I poprawnie i bez podtekstów.
I poprawnie i bez podtekstów.
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Ja tam nie wiem czy czasem np. na Morawach albo w Bohemii nie ma jakiegoś szału na cyrki...
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Pécs to największe miasto południowo-zachodnich Węgier. Zamieszkały od tysięcy lat, natomiast w II wieku n.e. Rzymianie założyli tutaj Sopianae, jeden z ośrodków prowincji Panonia. Z okresu Cesarstwa pochodzą najstarsze zabytki, które wpisane zostały na listę dziedzictwa UNESCO.
Po Rzymianach przyszli m.in. Słowianie. To od nich wywodzi się najprawdopodobniej nazwa węgierska - tak Madziarzy wypowiadali słowo "pecz", czyli "pięć". W wielu innych językach do liczebnika dodawano także człon "kościół": mamy zatem Fünfkirchen, Pětikostelí, Quinque Ecclesiae, a w przeszłości także Pięciokościoły (dziś już tylko Pecz). Tłumaczone jest to faktem, że do budowy kościołów wykorzystano kamienie z pięciu wczesnochrześcijańskich kaplic.
Przez kilkaset w Peczu rządzili Turcy. Miasto przebudowano na orientalną modłę, kościoły zamieniono w meczety, a rynki w bazary. Jednocześnie przez ponad wiek cieszyło się rzadko wówczas spotykanym w Europie spokojem. Później nie było już tak bezpiecznie - kilkukrotnie go łupiono i niszczono. Po odzyskaniu miasta przez wojska chrześcijańskie zamieszkiwała je ludność trzech narodowości - oprócz Węgrów także Niemcy i południowi Słowianie, głównie Chorwaci. Taki stan etniczny przeważał w całej Baranji, której Pecz został stolicą. Do dzisiaj na rogatkach witają kilkujęzyczne tablice wjazdowe...
Parkujemy na wschód od rozległego Starego Miasta, przy murach obronnych, dobrze zachowanych w północnej części.
Za niewielkim tunelem, przebitym przez górkę, widać cztery wieże, jeden z symboli Peczu.
Katedra św. Apostołów Piotra i Pawła to neoromański kościół, swobodna wariacja na temat pierwotnej, romańskiej świątyni z XI wieku, zniszczonej przez Osmanów. Jest spora i otoczona ciasną zabudową, zatem trudno ująć ją na zdjęciu.
W środku cieszą oko bogato zdobione ściany i sufity.
Obok katedry ruiny kaplicy z XIV wieku, gdzie chłopaki ćwiczą skoki przez murki. Za nimi pozostałości średniowiecznego uniwersytetu, pierwszego na Węgrzech.
Nie wiem skąd przenieśli te posągi, ale artysta musiał się przy nich sporo napracować.
Miejscowe biskupstwo (założone w 1009 roku) wyczuło biznes i dorabia na turystach. Po zakupie biletów można zajrzeć do pałacu hierarchów, lapidarium i skarbca katedralnego. Na szczęście sam kościół zwiedza się za darmo, więc na nim poprzestaliśmy .
Plac katedralny od południa zamyka nieduży kościół Wniebowzięcia NMP (barokowy, potem przebudowany), podczas naszej wizyty osłonięty rusztowaniami.
W parku rozciągającym się przed nim znajduje się znacznie starszy zabytek - mauzoleum wczesnochrześcijańskie z IV wieku n.e.. Pochowano w nim jakąś ważną rodzinę rzymską; grobowiec położony jest pod ziemią, gdzie szczęśliwie przetrwał tyle wieków. Na powierzchni jedynie oznaczono zarys konstrukcji, być może z wykorzystaniem oryginalnych materiałów. Niestety, w poniedziałek wejście do antycznej pamiątki jest niemożliwe, podobnie jak i do innych z okresu Cesarstwa Rzymskiego, których w mieście zachowało się więcej (są uznawane za najlepiej zakonserwowane starochrześcijańskie nekropolie poza Rzymem). Poniedziałek dniem zamkniętym .
Cóż, pozostaje tu kiedyś wrócić w inny dzień tygodnia!
Dreptamy na główny plac Peczu, któremu patronuje István Széchenyi. Odnowiony z okazji ogłoszenia miasta Europejską Stolicą Kultury w 2010 roku otoczony jest zabytkami z różnych epok.
Na pewno najbardziej znany (nawet bardziej niż rzymskie grobowce) jest meczet Gazi Kasima Paszy, dziś kościół Matki Boskiej Gromnicznej - najbardziej monumentalne dzieło architektury tureckiej na Węgrzech!
Meczet nie stanął tutaj przypadkiem - wcześniej miejsce to zajęte było przez kościół św. Bartłomieja, wybudowany w 13. stuleciu. Po podboju Turcy najpierw chrześcijańską świątynię podzielili na dwie części, następnie w latach 60. XVI wieku w większości zburzyli, a z uzyskanego surowca postawili swoje miejsce kultu.
Kształtem bardzo przypomina inne meczety osmańskie z Bałkanów. Ponieważ musiał być orientowany w kierunku Mekki, więc w stosunku do placu stoi ukośnie.
Zdobycie miasta przez wojska Habsburgów przetrwał bez zniszczeń, jedynie zawalił się minaret, który potem rozebrano. Meczet przekazano jezuitom, którzy zamienili go w kościół i dziś to krzyż miażdży półksiężyc, a nie odwrotnie. Trochę go przebudowywano, wnętrze otrzymało charakter rokokowy i barokowy, lecz po pracach renowacyjnych w XX wieku przywrócono mu zewnętrzny wygląd jak najbardziej zbliżony do oryginału.
Wchodzimy do środka (wstęp płatny). Początkowo trzeba przejść przez krypty, w których spoczywają dawni i niedawni mieszkańcy.
Dwie sale kościelne (pamiątka podziału dokonanego jeszcze w XVI wieku) posiadają w większości dość młode wyposażenie, ale detale ewidentnie nawiązują do sztuki islamu. W niektórych miejscach zaś odsłonięto lub utrzymano pierwotne elementy wystroju z sentencjami z Koranu.
Wracamy na plac Széchenyi'ego; upał, w meczecie zaś panował zaduch.
Duży ratusz uzyskał swój wygląd w 1907 roku.
Za ratuszem skromny kościół bonifratrów. Przed ratuszem konny pomnik Jánosa Hunyadyego, pogromcy Turków pod Belgradem. Barokowy pomnik św. Trójcy z początku XVIII wieku jest charakterystyczny dla wielu miast habsburskich.
Ruszamy w kierunku wschodnim Király utca, pełniącym funkcję głównego deptaku. Mijamy restauracje i knajpki wypełnione ludźmi.
Kompozycja kamieni wskazuje miejsce, gdzie na Bramie Budańskiej niegdyś kończyły się mury miejskie.
Tłoczność ulicy gwałtownie spada, pojawiają się sypiące tynki i zaniedbane podwórka. Widać, że turyści już rzadziej zaglądają w te rejony. Za to na parkingu ulokowanym w miejscu rozebranego budynku zaparkował jakiś HUJ.
Przed powrotem do auta podchodzę jeszcze pod kościół, który widziałem już idąc w stronę centrum. Św. Augustyn to następca średniowiecznego św. Mikołaja, którego z kolei zlikwidowali Turcy stawiając tu meczet. Jak dobrze zauważyłem, resztki tamtej konstrukcji są dziś częścią katolickiej świątyni z 1712 roku.
Obejrzeliśmy tylko niewielką część zabytkowej tkanki Peczu, zdecydowanie trzeba tu przyjechać jeszcze raz. Przy okazji drobna ciekawostka: wychodząc z meczetu pytamy się w IT o jakąś publiczną toaletę. Panie zdziwione: "niee, w mieście nie ma publicznych szaletów. Trzeba korzystać z galerii handlowych i restauracji". Europejska Stolica Kultury...
Uskuteczniami zakupy i kierujemy się na południe. Po kilku kilometrach przejeżdżamy obok lotniska Pécs-Pogány. Otwarte w 2003 roku, malutkie, rok temu skorzystało z niego 3644 pasażerów, trzy razy mniej niż w Radomiu .
Ciekawe, czy takimi samolotami wożą ludzi?
Droga krajowa nr 58 prowadzi przez Harkány, oblegane uzdrowisko, stąd zapewne zwiększony ruch. Na horyzoncie znów widać fałdy - to pasmo Villány, jedno z wielu niewysokich pasm węgierskich.
Przed Harkánami skręcam w lewo, na taką szosę jaką lubię: boczną, mało tłoczną, ale w niezłym stanie. Dookoła oczywiście słoneczniki, pomieszane z winnicami.
Rozbiórka góry.
Biała bryła za polem słoneczników to zamek w Siklós (chor. Šikloš, niem. Sieglos). W mieście pod zamkiem oprócz tych trzech narodowości mieszkają jeszcze Rumuni, Serbowie i Cyganie.
Postanowiłem przy okazji zajrzeć pod twierdzę. Ponieważ nie mam ochoty za tą chwilę płacić za parking, więc staję nieco z boku, pod laskiem, co od razu wzbudza zainteresowanie przejeżdżającej... pomocy drogowej .
Zamek wybudowano w XIII-XIV wieku. Ostatnimi prywatnymi właścicielami byli potomkowie Maurycego Beniowskiego. Komuniści znacjonalizowali go w 1948 roku, ale łaskawie pozwoli mieszkać ostatniemu grafowi aż do jego śmierci siedem lat później.
W innej części miejscowości nieoczekiwanie trafiam na kolejny turecki meczet. Wybudowany w XVI wieku, ale dzisiejszy wygląd w dużej części jest wynikiem rekonstrukcji z ubiegłego stulecia.
Za miastem znów ostre prace likwidujące zbocza. Jeszcze kilka tysięcy lat i w ogóle na Węgrzech nie będzie już gór .
Drogi stają się coraz boczniejsze... Została nam już tylko ostatnia węgiersko-niemiecka wioska.
W oddali majaczą czerwono-niebieskie blaszane konstrukcje, które stopniowo robią się coraz większe. Granica węgiersko-chorwacka. Jesteśmy na przejściu jedynym samochodem.
Po Rzymianach przyszli m.in. Słowianie. To od nich wywodzi się najprawdopodobniej nazwa węgierska - tak Madziarzy wypowiadali słowo "pecz", czyli "pięć". W wielu innych językach do liczebnika dodawano także człon "kościół": mamy zatem Fünfkirchen, Pětikostelí, Quinque Ecclesiae, a w przeszłości także Pięciokościoły (dziś już tylko Pecz). Tłumaczone jest to faktem, że do budowy kościołów wykorzystano kamienie z pięciu wczesnochrześcijańskich kaplic.
Przez kilkaset w Peczu rządzili Turcy. Miasto przebudowano na orientalną modłę, kościoły zamieniono w meczety, a rynki w bazary. Jednocześnie przez ponad wiek cieszyło się rzadko wówczas spotykanym w Europie spokojem. Później nie było już tak bezpiecznie - kilkukrotnie go łupiono i niszczono. Po odzyskaniu miasta przez wojska chrześcijańskie zamieszkiwała je ludność trzech narodowości - oprócz Węgrów także Niemcy i południowi Słowianie, głównie Chorwaci. Taki stan etniczny przeważał w całej Baranji, której Pecz został stolicą. Do dzisiaj na rogatkach witają kilkujęzyczne tablice wjazdowe...
Parkujemy na wschód od rozległego Starego Miasta, przy murach obronnych, dobrze zachowanych w północnej części.
Za niewielkim tunelem, przebitym przez górkę, widać cztery wieże, jeden z symboli Peczu.
Katedra św. Apostołów Piotra i Pawła to neoromański kościół, swobodna wariacja na temat pierwotnej, romańskiej świątyni z XI wieku, zniszczonej przez Osmanów. Jest spora i otoczona ciasną zabudową, zatem trudno ująć ją na zdjęciu.
W środku cieszą oko bogato zdobione ściany i sufity.
Obok katedry ruiny kaplicy z XIV wieku, gdzie chłopaki ćwiczą skoki przez murki. Za nimi pozostałości średniowiecznego uniwersytetu, pierwszego na Węgrzech.
Nie wiem skąd przenieśli te posągi, ale artysta musiał się przy nich sporo napracować.
Miejscowe biskupstwo (założone w 1009 roku) wyczuło biznes i dorabia na turystach. Po zakupie biletów można zajrzeć do pałacu hierarchów, lapidarium i skarbca katedralnego. Na szczęście sam kościół zwiedza się za darmo, więc na nim poprzestaliśmy .
Plac katedralny od południa zamyka nieduży kościół Wniebowzięcia NMP (barokowy, potem przebudowany), podczas naszej wizyty osłonięty rusztowaniami.
W parku rozciągającym się przed nim znajduje się znacznie starszy zabytek - mauzoleum wczesnochrześcijańskie z IV wieku n.e.. Pochowano w nim jakąś ważną rodzinę rzymską; grobowiec położony jest pod ziemią, gdzie szczęśliwie przetrwał tyle wieków. Na powierzchni jedynie oznaczono zarys konstrukcji, być może z wykorzystaniem oryginalnych materiałów. Niestety, w poniedziałek wejście do antycznej pamiątki jest niemożliwe, podobnie jak i do innych z okresu Cesarstwa Rzymskiego, których w mieście zachowało się więcej (są uznawane za najlepiej zakonserwowane starochrześcijańskie nekropolie poza Rzymem). Poniedziałek dniem zamkniętym .
Cóż, pozostaje tu kiedyś wrócić w inny dzień tygodnia!
Dreptamy na główny plac Peczu, któremu patronuje István Széchenyi. Odnowiony z okazji ogłoszenia miasta Europejską Stolicą Kultury w 2010 roku otoczony jest zabytkami z różnych epok.
Na pewno najbardziej znany (nawet bardziej niż rzymskie grobowce) jest meczet Gazi Kasima Paszy, dziś kościół Matki Boskiej Gromnicznej - najbardziej monumentalne dzieło architektury tureckiej na Węgrzech!
Meczet nie stanął tutaj przypadkiem - wcześniej miejsce to zajęte było przez kościół św. Bartłomieja, wybudowany w 13. stuleciu. Po podboju Turcy najpierw chrześcijańską świątynię podzielili na dwie części, następnie w latach 60. XVI wieku w większości zburzyli, a z uzyskanego surowca postawili swoje miejsce kultu.
Kształtem bardzo przypomina inne meczety osmańskie z Bałkanów. Ponieważ musiał być orientowany w kierunku Mekki, więc w stosunku do placu stoi ukośnie.
Zdobycie miasta przez wojska Habsburgów przetrwał bez zniszczeń, jedynie zawalił się minaret, który potem rozebrano. Meczet przekazano jezuitom, którzy zamienili go w kościół i dziś to krzyż miażdży półksiężyc, a nie odwrotnie. Trochę go przebudowywano, wnętrze otrzymało charakter rokokowy i barokowy, lecz po pracach renowacyjnych w XX wieku przywrócono mu zewnętrzny wygląd jak najbardziej zbliżony do oryginału.
Wchodzimy do środka (wstęp płatny). Początkowo trzeba przejść przez krypty, w których spoczywają dawni i niedawni mieszkańcy.
Dwie sale kościelne (pamiątka podziału dokonanego jeszcze w XVI wieku) posiadają w większości dość młode wyposażenie, ale detale ewidentnie nawiązują do sztuki islamu. W niektórych miejscach zaś odsłonięto lub utrzymano pierwotne elementy wystroju z sentencjami z Koranu.
Wracamy na plac Széchenyi'ego; upał, w meczecie zaś panował zaduch.
Duży ratusz uzyskał swój wygląd w 1907 roku.
Za ratuszem skromny kościół bonifratrów. Przed ratuszem konny pomnik Jánosa Hunyadyego, pogromcy Turków pod Belgradem. Barokowy pomnik św. Trójcy z początku XVIII wieku jest charakterystyczny dla wielu miast habsburskich.
Ruszamy w kierunku wschodnim Király utca, pełniącym funkcję głównego deptaku. Mijamy restauracje i knajpki wypełnione ludźmi.
Kompozycja kamieni wskazuje miejsce, gdzie na Bramie Budańskiej niegdyś kończyły się mury miejskie.
Tłoczność ulicy gwałtownie spada, pojawiają się sypiące tynki i zaniedbane podwórka. Widać, że turyści już rzadziej zaglądają w te rejony. Za to na parkingu ulokowanym w miejscu rozebranego budynku zaparkował jakiś HUJ.
Przed powrotem do auta podchodzę jeszcze pod kościół, który widziałem już idąc w stronę centrum. Św. Augustyn to następca średniowiecznego św. Mikołaja, którego z kolei zlikwidowali Turcy stawiając tu meczet. Jak dobrze zauważyłem, resztki tamtej konstrukcji są dziś częścią katolickiej świątyni z 1712 roku.
Obejrzeliśmy tylko niewielką część zabytkowej tkanki Peczu, zdecydowanie trzeba tu przyjechać jeszcze raz. Przy okazji drobna ciekawostka: wychodząc z meczetu pytamy się w IT o jakąś publiczną toaletę. Panie zdziwione: "niee, w mieście nie ma publicznych szaletów. Trzeba korzystać z galerii handlowych i restauracji". Europejska Stolica Kultury...
Uskuteczniami zakupy i kierujemy się na południe. Po kilku kilometrach przejeżdżamy obok lotniska Pécs-Pogány. Otwarte w 2003 roku, malutkie, rok temu skorzystało z niego 3644 pasażerów, trzy razy mniej niż w Radomiu .
Ciekawe, czy takimi samolotami wożą ludzi?
Droga krajowa nr 58 prowadzi przez Harkány, oblegane uzdrowisko, stąd zapewne zwiększony ruch. Na horyzoncie znów widać fałdy - to pasmo Villány, jedno z wielu niewysokich pasm węgierskich.
Przed Harkánami skręcam w lewo, na taką szosę jaką lubię: boczną, mało tłoczną, ale w niezłym stanie. Dookoła oczywiście słoneczniki, pomieszane z winnicami.
Rozbiórka góry.
Biała bryła za polem słoneczników to zamek w Siklós (chor. Šikloš, niem. Sieglos). W mieście pod zamkiem oprócz tych trzech narodowości mieszkają jeszcze Rumuni, Serbowie i Cyganie.
Postanowiłem przy okazji zajrzeć pod twierdzę. Ponieważ nie mam ochoty za tą chwilę płacić za parking, więc staję nieco z boku, pod laskiem, co od razu wzbudza zainteresowanie przejeżdżającej... pomocy drogowej .
Zamek wybudowano w XIII-XIV wieku. Ostatnimi prywatnymi właścicielami byli potomkowie Maurycego Beniowskiego. Komuniści znacjonalizowali go w 1948 roku, ale łaskawie pozwoli mieszkać ostatniemu grafowi aż do jego śmierci siedem lat później.
W innej części miejscowości nieoczekiwanie trafiam na kolejny turecki meczet. Wybudowany w XVI wieku, ale dzisiejszy wygląd w dużej części jest wynikiem rekonstrukcji z ubiegłego stulecia.
Za miastem znów ostre prace likwidujące zbocza. Jeszcze kilka tysięcy lat i w ogóle na Węgrzech nie będzie już gór .
Drogi stają się coraz boczniejsze... Została nam już tylko ostatnia węgiersko-niemiecka wioska.
W oddali majaczą czerwono-niebieskie blaszane konstrukcje, które stopniowo robią się coraz większe. Granica węgiersko-chorwacka. Jesteśmy na przejściu jedynym samochodem.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Mniejszość niemiecka tu, mniejszość niemiecka tam. Teraz mają też szansę zostać mniejszością we własnym kraju.Pudelek pisze: ...zamieszkiwała je ludność trzech narodowości - oprócz Węgrów także Niemcy i południowi Słowianie, głównie Chorwaci.
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Kiedyś miałem odwiedzić Pécs, ale odpuściłem. Teraz widzę, że to był błąd bo to jedno z ciekawszych miast węgierskich. Zapamiętam sobie i może w przyszłości uda się tam zajrzeć
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
zdecydowanie Pecs ma dużo do zaoferowania, tylko czy byłoby gdzie zostawić rower?
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Nie lubię Chorwacji. Jest droga, zatłoczona, miejscowi traktują turystów jak chodzące portfele. Dlatego informacja o tym, że w tym roku zamierzam odwiedzić ten kraj, wywołała u znajomych zdziwienie. "Ale jak to?". Musiałem wytłumaczyć, że planuję przejechać u Chorwatów około dwudziestu kilometrów i spędzić aż godzinę .
Jak już pisałem, na przejściu granicznym jesteśmy jedynym samochodem. To bardzo boczna droga, dzięki której można ominąć zatłoczone większe przejścia - to był też jeden z powodów, dlaczego zdecydowałem się zahaczyć o Chorwację. Odprawa zajęła nam niecałe dziesięć minut i to tylko dlatego, że początkowo nie umieliśmy się dogadać z pogranicznikiem o co mu chodzi.
Po chorwackiej stronie ruch tak samo mały jak po węgierskiej, więc na krótki postój zatrzymuję się dopiero na obrzeżach miasta Beli Manastir (węg. Pélmonostor), w pobliżu dworca kolejowego.
Mimo, iż zmieniliśmy państwa, to nadal jesteśmy w Baranji. W traktacie z Trianion w 1920 roku jego południowo-wschodnią część oderwano od Węgier i przyłączono do późniejszej Jugosławii. Granicę wytyczono na mapie, kompletnie sztucznie, bez żadnych przesłanek etnicznych: najludniejszą narodowością byli Niemcy, niewiele mniej było Madziarów, kilkanaście procent Serbów, natomiast Chorwaci stanowili promil. Polityka jednak rządzi się swoimi prawami...
Wjeżdżając do kolejnych wiosek mijamy tablice z węgierskimi nazwami miejscowości - Węgrzy w wielu z nich nadal stanowią większość mieszkańców.
Po rozpadzie Jugosławii teren ten zajęły wojska jugosłowiańskie oraz serbskie, włączając do jednostronnie proklamowanej Republiki Serbskiej Krainy (mimo, iż Serbowie w żadnej z okolicznych miejscowości nie przeważali). Po tych tragicznych wydarzeniach wreszcie zapanował spokój.
Oprócz pustych przejść granicznych był jeszcze jeden powód dla którego chciałem odwiedzić ten fragment Chorwacji: wioska Batina (Kiskőszeg). A konkretnie to wzgórze nad nią górujące, na którym stoi pomnik upamiętniający bitwę stoczoną w 1944 roku.
Wojska radzieckie wraz z jugosłowiańskimi partyzantami starli się wówczas z oddziałami niemiecko-chorwacko-węgierskimi. Jedna z najbardziej krwawych bitew na terenie Jugosławii zakończyła się porażką wojsk państw Osi.
Już w 1947 roku stanął to monumentalny, lśniący bielą pomnik. Jego autorem był Antun Augustinčić, znany na Górnym Śląsku z konnego pomnika Piłsudskiego w Katowicach.
Kompozycja jest w niezłym stanie, choć w kilku miejscach odpadają płytki. W dolnej części znajduje się rzeźba partyzantów zrywających się do boju. Na wysokim obelisku postać kobiety z mieczem, pochodnią i gwiazdą.
Po bokach płaskorzeźby ze scenami walki - dla ułatwienia Niemców oznaczono swastykami na hełmach .
Na pierwszym zdjęciu chyba łódź podwodna, a na pewno jakiś okręt!
Pomnik jest również (albo przede wszystkim) świetnym punktem obserwacyjnym na okolicę. Pod wzgórzem płynie Dunaj, a sama Batina pełni funkcję portu. Rzeką biegnie granica z Serbią, więc teren na drugim brzegu to już inne państwo. Czerwony most stanowi zaś drogowe przejście graniczne, z którego wkrótce skorzystamy.
Jeszcze niedawno i tu i tu była jedna Jugosławia, więc również pomniki nie miały granic - po serbskiej stronie również powstało miejsce pamięci, tyle, że w formie pawilonu oraz placu na którym umieszczono ogromny znicz (z wiecznym ogniem?).
W tle widać pola, lasy, jakieś zakłady gospodarcze oraz białe bloki, pewno Sombor.
Wokół pomnika po chorwackiej stronie stoi kilka sztuk sprzętu wojskowego. Pordzewiałe, zaniedbane, przypominają o czasach, gdy miejsce to odwiedzały delegacje państwowe, wycieczki szkolne i turystyczne.
Przy parkingu działa niewielka restauracja, ale nie mamy przy sobie nawet jednej kuny. Wąską drogą pomiędzy winnicami zjeżdżamy w dół do Batiny, po czym kierujemy się na most. Najpierw kontrola chorwacka - bardzo szybko, przed nami jeden wóz. Przekraczamy Dunaj...
Po stronie serbskiej punkt odprawy granicznej to biała skromna budka. Serbski funkcjonariusz jest bardziej zainteresowany, karze otworzyć bagażnik (choć nie wiem co można przemycać z Chorwacji do Serbii??), pyta, gdzie jedziemy... Raczej rzadko widzą tu turystów. Stojących przed nami niemieckich Turków trzepią bardzo solidnie, karzą zjechać na bok. Nam w sumie (jedna i druga strona) zajęła może z dziesięć minut, zatem czas znakomity!
Zgodnie z wcześniejszym planem postanawiam podjechać pod serbską wersję pomnika bitwy batińskiej, który znajduje się obok miejsca, gdzie Dunaj łączy się z Wielkim Kanałem Baczki.
Jak widać na zdjęciach konstrukcja jest w znacznie gorszym stanie, niż chorwacka. Jedyny przejaw troski to krótko przystrzyżona trawa. Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę, że na ogół Serbowie czują się spadkobiercami dawnej Jugosławii, w przeciwieństwie do Chorwatów.
Znicz dawno już nie płonął.
Stoję prawie na wysokości rzeki, więc można popatrzeć na chorwacką Batinę z innej perspektywy.
Na trawniku dziwny zygzak, który trochę przypomina okopy. Kawałek dalej, podobnie jak po drugiej stronie, resztki wystawy uzbrojenia. Niektóre już zaatakowane przez roślinność.
Zaglądam do wnętrza zamkniętego pawilonu, ale niewiele widać.
Wracając do auta mijam dwóch Serbów zdziwionych widokiem obcokrajowca kręcącego się przy ruderze...
Ruszamy w dalszą drogę. Jesteśmy w Wojwodinie (a konkretnie w jej zachodniej części - Baczce), którą uważam za najciekawszy kulturowo region Serbii.
Przemykamy przez Bezdan (Бездан, węg. Bezdán), gminę która graniczy jednocześnie z Chorwacją i Węgrami. Sombor (Сомбор, Zombor) zwiedzaliśmy już kilka lat temu, więc zatrzymujemy się tylko aby wymienić walutę. Na szczęście, mimo, iż jest już po 19-tej, nie ma z tym problemu.
Na nocleg wybrałem mały kemping w dziczy... Od najbliższej miejscowości - Apatinu - dzieli go osiem kilometrów wąskiej drogi... wałami przeciwpowodziowymi. Jedziemy wzdłuż Dunaju obserwując bezludną okolicę, kładącą się do powoli do snu.
Z Dunajem jest dość ciekawa sprawa, bowiem stanowi on przedmiot sporu terytorialnego między Serbią a Chorwacją. Dawno temu biegł on tutaj bardzo kręto, w XIX wieku go "wyprostowano". Nie zmieniono jednak oficjalnych granic terytoriów znajdujących się na jego brzegach - one nadal pokrywały się ze starym przebiegiem. Dopóki wszystko leżało w jednych Austro-Węgrzech albo Jugosławii nie stanowiło to większego problemu, ale od 1991 roku mamy dwa samodzielne państwa, niekoniecznie pałające do siebie sympatią.
Obecnie sytuacja wygląda tak, iż Chorwacja stoi na stanowisku, że granica przebiega według starego koryta (jak za czasów nieboszczki Jugosławii), a Serbia, że według aktualnego biegu Dunaju. Patrząc na mapę od razu wiadomo, dlaczego każde z krajów obstaje przy swojej tezie.
(Wikimedia Commons)
Gdyby uznać racje Chorwatów, na serbskim brzegu posiadaliby oni szereg swoich enklaw (kolor żółty), natomiast Serbowie po drugiej stronie tylko jedną większą. Ponieważ Belgrad do owej enklawy (zaznaczonej na zielono) nie rości pretensji, a Zagrzeb nie uważa za swoje terytorium, to de facto jest to ziemia niczyja, na której kilka lat temu pewien Czech proklamował mikropaństwo Liberland.
Jadąc wałami z Apatinu na kemping muszę co najmniej raz wjechać na fragment, który de iure należy do Chorwacji, choć oczywiście w terenie w żaden sposób nie jest to oznaczone. Nasze miejsce noclegowe ulokowane jest na wąskim pasku serbskiej ziemi pomiędzy dwoma chorwackimi zakolami.
Nie sądzę aby mieszkańcy tych ziem za bardzo przejmowali się granicznymi niuansami i sporami, choć w przeszłości nie takie pierdoły były pretekstami do wojny. Z ekonomicznego punktu widzenia tereny, do których rości sobie prawa Chorwacja, to nieużytki i podmokłe lasy, na których główną dziedziną gospodarki jest... hodowla pszczół .
Na kempingu zastajemy ciszę i spokój. To idealne miejsce, jeśli ktoś chce odpocząć od zatłoczonych i głośnych obiektów turystycznych. Można tutaj także zakupić wino, co z ochotą czynię zaraz po rozstawieniu namiotu .
Na kolację cofamy się kawałek wałami - stoi tam csárda. Wygląda dość surrealistycznie, ponieważ wybudowano ją pośrodku niczego! Mimo to lokal nie jest pusty, w środku tanio i smacznie, zjadamy pierwsze podczas tego wyjazdu cevapcici .
Powrót nocą wałami kojarzył mi się z horrorami, w których różne bagienne stwory napadają na podróżnych.
W nocy przez długi czas słychać z oddali warkot motorówki, pływającej tam i nazad - prawdopodobnie któraś straż graniczna patrolowała rzekę.
W serbskiej telewizji zapowiadali nadchodzącą od następnego dnia falę upałów, a rano... ciemno, buro, szaro, wygląda jakby zaraz miało padać. Temperatura nawet nie doszła do 20 stopni. Czyżby też mieli takich specjalistów meteorologii jak u nas?
Na szczęście po spakowaniu namiotu zaczynają się pojawiać pierwsze przejaśnienia.
Zdjęcie zrobione na wałach w miejscu, które Chorwaci uznają za część swojego terytorium. Kilkaset metrów dalej już Serbia. Za drzewami po lewej płynie Dunaj, stąd niewidoczny.
Bliżej miasta w ślepej odnodze rzeki zorganizowano sztuczną plażę z widokiem na stocznię.
Za plażą "prawdziwy" brzeg Dunaju z Chorwacją po drugiej stronie i płachtami piachu pośrodku. Te ujęcia także powstały na kilkunastometrowym skrawku ziemi, do którego Chorwaci wysuwają pretensje.
Apatin (Апатин) jest zamieszkały głównie przez Serbów, nieliczne mniejszości to Węgrzy, Chorwaci, Rumunii i Jugosłowianie. Oprócz stoczni znajduje się tu międzynarodowy port oraz browar, największy w Serbii, a według niektórych danych również w krajach bałkańskich (choć nie na geograficznych Bałkanach). Produkuje m.in. słynne piwo Jelen, o czym przypominają liczne reklamy.
W centrum kupujemy w piekarni jedzenie na resztę dnia i znów obieramy kierunek południowy.
Jak już pisałem, na przejściu granicznym jesteśmy jedynym samochodem. To bardzo boczna droga, dzięki której można ominąć zatłoczone większe przejścia - to był też jeden z powodów, dlaczego zdecydowałem się zahaczyć o Chorwację. Odprawa zajęła nam niecałe dziesięć minut i to tylko dlatego, że początkowo nie umieliśmy się dogadać z pogranicznikiem o co mu chodzi.
Po chorwackiej stronie ruch tak samo mały jak po węgierskiej, więc na krótki postój zatrzymuję się dopiero na obrzeżach miasta Beli Manastir (węg. Pélmonostor), w pobliżu dworca kolejowego.
Mimo, iż zmieniliśmy państwa, to nadal jesteśmy w Baranji. W traktacie z Trianion w 1920 roku jego południowo-wschodnią część oderwano od Węgier i przyłączono do późniejszej Jugosławii. Granicę wytyczono na mapie, kompletnie sztucznie, bez żadnych przesłanek etnicznych: najludniejszą narodowością byli Niemcy, niewiele mniej było Madziarów, kilkanaście procent Serbów, natomiast Chorwaci stanowili promil. Polityka jednak rządzi się swoimi prawami...
Wjeżdżając do kolejnych wiosek mijamy tablice z węgierskimi nazwami miejscowości - Węgrzy w wielu z nich nadal stanowią większość mieszkańców.
Po rozpadzie Jugosławii teren ten zajęły wojska jugosłowiańskie oraz serbskie, włączając do jednostronnie proklamowanej Republiki Serbskiej Krainy (mimo, iż Serbowie w żadnej z okolicznych miejscowości nie przeważali). Po tych tragicznych wydarzeniach wreszcie zapanował spokój.
Oprócz pustych przejść granicznych był jeszcze jeden powód dla którego chciałem odwiedzić ten fragment Chorwacji: wioska Batina (Kiskőszeg). A konkretnie to wzgórze nad nią górujące, na którym stoi pomnik upamiętniający bitwę stoczoną w 1944 roku.
Wojska radzieckie wraz z jugosłowiańskimi partyzantami starli się wówczas z oddziałami niemiecko-chorwacko-węgierskimi. Jedna z najbardziej krwawych bitew na terenie Jugosławii zakończyła się porażką wojsk państw Osi.
Już w 1947 roku stanął to monumentalny, lśniący bielą pomnik. Jego autorem był Antun Augustinčić, znany na Górnym Śląsku z konnego pomnika Piłsudskiego w Katowicach.
Kompozycja jest w niezłym stanie, choć w kilku miejscach odpadają płytki. W dolnej części znajduje się rzeźba partyzantów zrywających się do boju. Na wysokim obelisku postać kobiety z mieczem, pochodnią i gwiazdą.
Po bokach płaskorzeźby ze scenami walki - dla ułatwienia Niemców oznaczono swastykami na hełmach .
Na pierwszym zdjęciu chyba łódź podwodna, a na pewno jakiś okręt!
Pomnik jest również (albo przede wszystkim) świetnym punktem obserwacyjnym na okolicę. Pod wzgórzem płynie Dunaj, a sama Batina pełni funkcję portu. Rzeką biegnie granica z Serbią, więc teren na drugim brzegu to już inne państwo. Czerwony most stanowi zaś drogowe przejście graniczne, z którego wkrótce skorzystamy.
Jeszcze niedawno i tu i tu była jedna Jugosławia, więc również pomniki nie miały granic - po serbskiej stronie również powstało miejsce pamięci, tyle, że w formie pawilonu oraz placu na którym umieszczono ogromny znicz (z wiecznym ogniem?).
W tle widać pola, lasy, jakieś zakłady gospodarcze oraz białe bloki, pewno Sombor.
Wokół pomnika po chorwackiej stronie stoi kilka sztuk sprzętu wojskowego. Pordzewiałe, zaniedbane, przypominają o czasach, gdy miejsce to odwiedzały delegacje państwowe, wycieczki szkolne i turystyczne.
Przy parkingu działa niewielka restauracja, ale nie mamy przy sobie nawet jednej kuny. Wąską drogą pomiędzy winnicami zjeżdżamy w dół do Batiny, po czym kierujemy się na most. Najpierw kontrola chorwacka - bardzo szybko, przed nami jeden wóz. Przekraczamy Dunaj...
Po stronie serbskiej punkt odprawy granicznej to biała skromna budka. Serbski funkcjonariusz jest bardziej zainteresowany, karze otworzyć bagażnik (choć nie wiem co można przemycać z Chorwacji do Serbii??), pyta, gdzie jedziemy... Raczej rzadko widzą tu turystów. Stojących przed nami niemieckich Turków trzepią bardzo solidnie, karzą zjechać na bok. Nam w sumie (jedna i druga strona) zajęła może z dziesięć minut, zatem czas znakomity!
Zgodnie z wcześniejszym planem postanawiam podjechać pod serbską wersję pomnika bitwy batińskiej, który znajduje się obok miejsca, gdzie Dunaj łączy się z Wielkim Kanałem Baczki.
Jak widać na zdjęciach konstrukcja jest w znacznie gorszym stanie, niż chorwacka. Jedyny przejaw troski to krótko przystrzyżona trawa. Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę, że na ogół Serbowie czują się spadkobiercami dawnej Jugosławii, w przeciwieństwie do Chorwatów.
Znicz dawno już nie płonął.
Stoję prawie na wysokości rzeki, więc można popatrzeć na chorwacką Batinę z innej perspektywy.
Na trawniku dziwny zygzak, który trochę przypomina okopy. Kawałek dalej, podobnie jak po drugiej stronie, resztki wystawy uzbrojenia. Niektóre już zaatakowane przez roślinność.
Zaglądam do wnętrza zamkniętego pawilonu, ale niewiele widać.
Wracając do auta mijam dwóch Serbów zdziwionych widokiem obcokrajowca kręcącego się przy ruderze...
Ruszamy w dalszą drogę. Jesteśmy w Wojwodinie (a konkretnie w jej zachodniej części - Baczce), którą uważam za najciekawszy kulturowo region Serbii.
Przemykamy przez Bezdan (Бездан, węg. Bezdán), gminę która graniczy jednocześnie z Chorwacją i Węgrami. Sombor (Сомбор, Zombor) zwiedzaliśmy już kilka lat temu, więc zatrzymujemy się tylko aby wymienić walutę. Na szczęście, mimo, iż jest już po 19-tej, nie ma z tym problemu.
Na nocleg wybrałem mały kemping w dziczy... Od najbliższej miejscowości - Apatinu - dzieli go osiem kilometrów wąskiej drogi... wałami przeciwpowodziowymi. Jedziemy wzdłuż Dunaju obserwując bezludną okolicę, kładącą się do powoli do snu.
Z Dunajem jest dość ciekawa sprawa, bowiem stanowi on przedmiot sporu terytorialnego między Serbią a Chorwacją. Dawno temu biegł on tutaj bardzo kręto, w XIX wieku go "wyprostowano". Nie zmieniono jednak oficjalnych granic terytoriów znajdujących się na jego brzegach - one nadal pokrywały się ze starym przebiegiem. Dopóki wszystko leżało w jednych Austro-Węgrzech albo Jugosławii nie stanowiło to większego problemu, ale od 1991 roku mamy dwa samodzielne państwa, niekoniecznie pałające do siebie sympatią.
Obecnie sytuacja wygląda tak, iż Chorwacja stoi na stanowisku, że granica przebiega według starego koryta (jak za czasów nieboszczki Jugosławii), a Serbia, że według aktualnego biegu Dunaju. Patrząc na mapę od razu wiadomo, dlaczego każde z krajów obstaje przy swojej tezie.
(Wikimedia Commons)
Gdyby uznać racje Chorwatów, na serbskim brzegu posiadaliby oni szereg swoich enklaw (kolor żółty), natomiast Serbowie po drugiej stronie tylko jedną większą. Ponieważ Belgrad do owej enklawy (zaznaczonej na zielono) nie rości pretensji, a Zagrzeb nie uważa za swoje terytorium, to de facto jest to ziemia niczyja, na której kilka lat temu pewien Czech proklamował mikropaństwo Liberland.
Jadąc wałami z Apatinu na kemping muszę co najmniej raz wjechać na fragment, który de iure należy do Chorwacji, choć oczywiście w terenie w żaden sposób nie jest to oznaczone. Nasze miejsce noclegowe ulokowane jest na wąskim pasku serbskiej ziemi pomiędzy dwoma chorwackimi zakolami.
Nie sądzę aby mieszkańcy tych ziem za bardzo przejmowali się granicznymi niuansami i sporami, choć w przeszłości nie takie pierdoły były pretekstami do wojny. Z ekonomicznego punktu widzenia tereny, do których rości sobie prawa Chorwacja, to nieużytki i podmokłe lasy, na których główną dziedziną gospodarki jest... hodowla pszczół .
Na kempingu zastajemy ciszę i spokój. To idealne miejsce, jeśli ktoś chce odpocząć od zatłoczonych i głośnych obiektów turystycznych. Można tutaj także zakupić wino, co z ochotą czynię zaraz po rozstawieniu namiotu .
Na kolację cofamy się kawałek wałami - stoi tam csárda. Wygląda dość surrealistycznie, ponieważ wybudowano ją pośrodku niczego! Mimo to lokal nie jest pusty, w środku tanio i smacznie, zjadamy pierwsze podczas tego wyjazdu cevapcici .
Powrót nocą wałami kojarzył mi się z horrorami, w których różne bagienne stwory napadają na podróżnych.
W nocy przez długi czas słychać z oddali warkot motorówki, pływającej tam i nazad - prawdopodobnie któraś straż graniczna patrolowała rzekę.
W serbskiej telewizji zapowiadali nadchodzącą od następnego dnia falę upałów, a rano... ciemno, buro, szaro, wygląda jakby zaraz miało padać. Temperatura nawet nie doszła do 20 stopni. Czyżby też mieli takich specjalistów meteorologii jak u nas?
Na szczęście po spakowaniu namiotu zaczynają się pojawiać pierwsze przejaśnienia.
Zdjęcie zrobione na wałach w miejscu, które Chorwaci uznają za część swojego terytorium. Kilkaset metrów dalej już Serbia. Za drzewami po lewej płynie Dunaj, stąd niewidoczny.
Bliżej miasta w ślepej odnodze rzeki zorganizowano sztuczną plażę z widokiem na stocznię.
Za plażą "prawdziwy" brzeg Dunaju z Chorwacją po drugiej stronie i płachtami piachu pośrodku. Te ujęcia także powstały na kilkunastometrowym skrawku ziemi, do którego Chorwaci wysuwają pretensje.
Apatin (Апатин) jest zamieszkały głównie przez Serbów, nieliczne mniejszości to Węgrzy, Chorwaci, Rumunii i Jugosłowianie. Oprócz stoczni znajduje się tu międzynarodowy port oraz browar, największy w Serbii, a według niektórych danych również w krajach bałkańskich (choć nie na geograficznych Bałkanach). Produkuje m.in. słynne piwo Jelen, o czym przypominają liczne reklamy.
W centrum kupujemy w piekarni jedzenie na resztę dnia i znów obieramy kierunek południowy.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Zwiedzanie miasta pod taką postacią jak ma to przeważnie miejsce w moim przypadku. Żadnych biletów wstępu. Mi wystarcza, że coś zobaczę z zewnątrz
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Podróż przez Wojwodinę przypomina kartkowanie atlasu geograficznego - w każdej mijanej miejscowości żyją ludzie, których przodkowie przybyli z innej części Europy.
W wiosce Svilojevo (Свилојево) większość zamieszkałych stanowią Węgrzy (węg. Szilágyi).
W Odžaci (Оџаци) zdecydowanie dominują Serbowie, ale są też Madziarzy (Hódság), Słowacy, Chorwaci, Jugosłowianie, Czarnogórcy.
W centrum fajna mozaika.
Bački Petrovac (Бачки Петровац, Báčsky Petrovec) jest z kolei słowacką wyspą etniczną (82 %). Tablice informacyjne uzupełnione są napisami w znajomym języku...
Gdzieś w połowie prowincji planowałem dostać się na główne drogi, ale źle skręciłem na jednym ze skrzyżowań. W efekcie mknąłem dalej bocznymi szosami, czasem z zaskakująco dobrą nawierzchnią i bez nadmiernego ruchu. W pewnym momencie zadziwił mnie długi sznur ciężarówek z naprzeciwka - okazało się, iż przejeżdżam obok niewielkiego przejścia granicznego z Chorwacją.
Nowy Sad (Нови Сад, węg. Újvidék), stolicę Wojwodiny, już kiedyś odwiedzałem, więc nie musimy wjeżdżać do centrum. Wewnętrzna obwodnica jest niezbyt zatłoczona, najbardziej rzuca się w oczy ciężarówka armii serbskiej (albo tego, co z ich wojska zostało).
Znowu widzimy Dunaj, choć tym razem tylko na chwilę. Nowym Mostem Wolności (stary zniszczyło w 1999 roku NATO) przekraczamy nad rzeką granicę Bałkanów .
Przed nami Fruška gora (Фрушка гора), niskie, ale popularne góry, również wśród zagranicznych turystów. Słyną zwłaszcza ze swoich zabytkowych monastyrów - do dnia dzisiejszego historyczne zawieruchy przetrwało kilkanaście.
Przez pasmo prowadzi droga nr 21, jedna z bardziej oblężonych przez kierowców. Podzielona jest na dwie jednokierunkowe części, które zakrętami dochodzą na przełęcz Iriški Venac. A tam parking, jakieś bary i tak dziwnie zorganizowany ruch, że aby pojechać w interesującym mnie kierunku muszę złamać kilka przepisów.
Niedaleko przełęczy strzela w niebo wysoki pomnik Sloboda. Odsłonięty w 1951 roku w dziesiątą rocznicę ustanowienia Socjalistycznej Republiki Serbii. Upamiętnia ofiary II wojny światowej z Wojwodiny oraz dzielnych komunistycznych partyzantów.
W przeciwieństwie do pomnika bitwy batińskiej przy granicy z Chorwacją, który chyli się ku upadkowi, tutaj prowadzone są prace remontowe. Zerwano stare posadzki na schodach, zdjęto płaskorzeźby. Ekipa robotników siedzi z tyłu, kryjąc się przed silnym słońcem.
Kompozycja rzeźbiarskia mieści się w socrealistycznym schemacie: grupa osób dziarsko maszeruje przed siebie z karabinami położonymi na ramionach. Oczywiście musiała znaleźć się wśród nich kobieta, trzymająca w ręce dziwną rurkę. Z tyłu facet dzierży sztandar, inny, pozbawiony obuwia, demonstruje swoją muskularną klatę.
Na tablicach przedstawiono różne scenki rodzajowe, m.in. niemieckie czołgi.
Poniżej przełęczy i głównej drogi znajduje się monastyr Novo Hopovo (Ново Хопово). Uznawany jest za jeden z ładniejszych i ważniejszych we Fruškiej gorze. Początkowo mieszkali tu mnisi, dzisiaj jest żeński.
Pomarańczowe zabudowania mieszkalno-gospodarcze (konak) pochodzą z XVIII wieku, natomiast monastyr założono prawdopodobnie dwieście lat wcześniej i wtedy też powstała cerkiew św. Mikołaja. Łączy ona cechy bizantyjskie i serbskie, a niektórzy dopatrują się nawet wpływów islamskich. Świątynia jest wciśnięta między inne budynki i ciężko zrobić jej dobre zdjęcie.
W środku kręci się kilka osób, przeżywających spotkanie z Sacrum w typowo prawosławny sposób. Pytam się siedzącego przy wejściu mężczyznę o możliwość zrobienia zdjęć.
- Kilka nie będzie stanowić problemu - odpowiada. To wyjątek w serbskich monastyrach!
Wierni modlą się przy brązowym ikonostasie z 1770 roku. Z góry zwisa złoty żyrandol.
Freski zachowały się w różnym stopniu. Te z nawy reprezentują szkołę grecką z Athos, w sieni (na drugim zdjęciu) średniowieczny styl serbski.
Z tyłu klasztoru mniszki, podobnie jak Indianie, gromadzą zapasy drewna na zimę.
Na miejscu można też zakupić różne cerkiewne wyroby, co oczywiście czynimy .
Kilka kilometrów w głąb doliny działał kiedyś monastyr Staro Hopovo (Старо Хопово), założony mniej więcej w tym samym czasie co Nowy (więc nie wiem czemu określa się go starym!). Nie przetrwał on próby czasu, do dziś pozostała jedynie cerkiew z dzwonnicą. Cerkiew wygląda jak nowa, w środku ma tak samo wyglądające na nowe freski, więc byłem przekonany, iż to współczesna rekonstrukcja. A podobno pochodzi z 1752 roku! Aż tak ją wypucowali??
Wracając do auta zaczynam z niepokojem spoglądać na wskaźnik benzyny: jeszcze niedawno wydawało się, iż jest jej dużo, ale podczas podjazdu pod przełęcz zaczęło jej gwałtownie ubywać. Rezerwa się włączyła, cyferki z kilometrami uciekają w zastraszającym tempie. Powoli przed oczami zaczyna mi się pojawiać obraz szukającego piechotą jakiejś tankszteli...
Patrzę na mapę: niedaleko jest miasteczko, tam powinna być stacja. No i jest: mała, stara, lecz nie będę narzekał. Ledwo stanąłem koło dystrybutora, a podeszła kobieta w średnim wieku i powiedziała, że coś się im zepsuło. Widząc moją minę dodała, że za kilka kilometrów jest inna stacja.
Tyle udało nam się jeszcze przejechać . Już kilka razy tak się prawie załatwiłem: raz w Macedonii na autostradowej obwodnicy Skopje zatankowałem naprawdę w ostatnim momencie na stacji widmo: nie było jej na mapach, nie było drogowskazów, stały przy niej same wypasione bryki, a kręcący się ludzie wyglądali jak z katalogu mafiozów .
Uspokojeni wracamy na drogę. Kawałek pokonujemy Autostradą Braterstwa i Jedności, ogólnojugosłowiańskiej drogi łączącej Słowenię z Macedonią. Pierwszą nitkę tego odcinka (Belgrad-Zagrzeb) otwarto już w 1950 roku. Dzisiaj jej nawierzchnia, oględnie pisząc, nie powala.
Przez Belgrad zazwyczaj cisnąłem centrum, ale tym razem nasz cel leży w innej części kraju, więc jestem zmuszony skorzystać z niedokończonej obwodnicy stolicy. Ruch gęstnieje, tworzą się zatory, przybywa ciężarówek. Tak będziemy jechać potem długo przez centralną Serbię.
Wjeżdżamy do kolejnych miejscowości i zaliczamy kolejne postoje na światłach, skrzyżowaniach i mijankach. Obcych rejestracji nie widać - zdecydowana większość podróżnych mija ten kraj autostradą na południe, w kierunku Grecji i Bułgarii, a potem dalej do Turcji.
Dopiero znacznie później zaczyna się otwarty w 2016, jeszcze pachnący farbą, odcinek autobany A2. Docelowo ma prowadzić do Czarnogóry i ułatwić Serbom podróż nad morze, które teraz odcięte zostało granicami. Kolejne fragmenty mają zostać oddane do użytku jeszcze przed końcem tego roku.
Na parkingu widzę symboliczne nagrobki z datą: 2015. Robotnicy?
Popołudniem docieramy w okolice Čačaku (Чачак). Na zachód od miasta znajduje się Ovčarsko-kablarska klisura - kręty kanion rzeki Morawy Zachodniej pomiędzy wapiennymi szczytami Ovčar i Kablar. Tu już krajobraz jest zupełnie inny niż jeszcze kilka kwadransów wcześniej - definitywnie pożegnaliśmy płaskie tereny.
Kanion najlepiej obserwuje się z powietrza albo z gór, ale i z poziomu drogi jest ładny. Nad zbiornikiem powstałym po przegrodzeniu Morawy ulokowały się obiekty turystyczne.
Okolica bywa też nazywana "serbskim Athos", ponieważ podobnie jak na Fruškiej gorze występuje tu spore zagęszczenie klasztorów. Niektóre są blisko głównej drogi, więc postanawiamy do nich zajrzeć, co wiąże się ze stromym podjazdem.
Pierwszy monastyr wygląda z daleka jak zwykły, większy dom mieszkalny. Na podwórzu stoi cerkiew, lecz wygląda podejrzanie świeżo. Współczesna?
Prawie. Wybudowano ją w latach 1938-1940, natomiast sama historia monastyru sięga XVI wieku. Z głośników słychać melodyjny śpiew mnichów, wewnątrz odbywa się nabożeństwo, więc tylko zerkamy przez szyby.
"Sercem" kanionu jest licząca niewiele ponad stu mieszkańców wioska Ovčar Banja (Овчар Бања). Podobno to uzdrowisko... W sumie mają sklep, mile wyglądającą spelunkę, a przy blokowisku facet myje swój samochód z niemieckimi blachami. W środku wybudowano kanał zbiegający się z Morawą, a drugi jego koniec znika w tunelu pod górą.
Nad spa funkcjonuje klasztor Zwiastowania. Żyjące tu mniszki twierdzą, iż powstał w XII lub XIII wieku, natomiast nad drzwiami kamiennej cerkiewki umieszczono datę 1602.
Do środka znów nie wejdziemy, bo przechodząca zakonnica pokazuje, iż w środku też trwa msza lub nabożeństwo. Wiernych, poza funkcjonariuszami kościelnymi, nie widać. Pozostaje przyjrzeć się freskom zewnętrznym ze scenami Sądu Ostatecznego...
...oraz zmolestować miejscową menażerię .
Wieczór coraz bliżej, a przed nami jeszcze trochę jazdy. Užice (Ужице, w latach 1946-1992 Titovo Užice, Титово Ужице; stara nazwa czasem pojawia się sporadycznie na drogowskazach) zostawiamy na kiedy indziej. Za miastem zatrzymuję się przy skarpie, aby popatrzeć na płynącą w dole Đetinję, dopływ Tary. W powietrzu zawiewa pyłem z rozbieranej w tle góry.
Stąd już niedługo do Zlatiboru (Златибор). Nieduże miasto w polskich tekstach bywa nazywane serbskim Zakopanem. Czy naprawdę muszą tak karać każdą bardziej obleganą miejscowość w zagranicznych górach? Kiedyś wioska nosiła nazwę Kulaševac, następnie Kraljeva Voda, a w czasach jedynie słusznego ustroju Partizanske Vode. Drugą wersję nadano na cześć króla Piotra, trzecią uczczono partyzantów wymordowanych przez hitlerowców. Po upadku komunistycznej Jugosławii ustalono aktualną nazwę - neutralną, bo identyczną jak otaczające je góry.
Meldujemy się na kempingu z widokiem na hotel w kształcie piramidy. Taka miniatura Ustronia . Słońce powoli zachodzi za okolicznymi szczytami...
Na kempingu spotykamy pierwsze od Peczu osoby mówiące po polsku. Sam kemping jest bardzo postępowy, nawet bardziej niż Szwedzi: o ile w Skandynawii dopiero się dyskutuje, aby całkowicie zlikwidować pisuary, tutaj już tego dokonano! Nawet kartki przyklejone do drzwi obrazują, że wszelkie czynności należy robić na siedząco .
Góry Zlatibor są popularne wśród Serbów, działają tu ośrodki narciarskie. Cudzoziemców przyciąga Ósemka Szargańska - zabytkowa kolej wąskotorowa. Przez miasto Zlatibor przewalają się tłumy wczasowiczów, a główną atrakcją kulinarną są naleśniki i wafle!
Ktoś gra na flecie, facet przebrany za drzewo sprzedaje zioła. Dzieciaki galopują na... sztucznych kucykach! Między nogami śmigają elektryczne samochody, ludzie krzyczą z urządzeń symulujących samochody, samoloty i inne. W co najmniej dwóch knajpach trwają koncerty na żywo. Po ulicach snuje się też bardzo dużo nastolatków w strojach sportowych, zdaje się, iż trwa jakiś turniej piłkarski.
Nas interesują takie lokale!
Na kolację wcinamy gurmanską pljeskavicę, czyli do mielonego kotleta dodano ser.
Przed końcem dnia postanawiam jeszcze poobijać się trochę w autodromie .
Środowy poranek wstaje piękny, powietrze na razie nie jest tak nagrzane jak w ciągu dnia.
Trochę bym się bał, że spadnę z dachu .
Zaglądamy na szybko do miasteczka, aby kupić kilka pamiątek i odwiedzić piekarnię. Na razie większość turystów smacznie śpi lub je śniadanie, ale handlarze są gotowi: wszystko to, czego potrzebuje każdy aktywny wczasowicz, jest już przygotowane.
Temperatura szybko idzie w górę. Kolory wskazują, że natura jest już zmęczona upałami.
Mamy dziś do przejechania mniej kilometrów niż wczoraj, za to nie będzie już autostrad ani szerokich i prostych dróg: większość trasy to zakręty, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty.
Do tego bardzo miłe dla oka widoki; niestety, nie wszędzie można się zatrzymać i zrobić zdjęcia. Tutaj okolice mostu nad rzeką Uvac.
I tym sposobem opuściliśmy Zlatibor...
W wiosce Svilojevo (Свилојево) większość zamieszkałych stanowią Węgrzy (węg. Szilágyi).
W Odžaci (Оџаци) zdecydowanie dominują Serbowie, ale są też Madziarzy (Hódság), Słowacy, Chorwaci, Jugosłowianie, Czarnogórcy.
W centrum fajna mozaika.
Bački Petrovac (Бачки Петровац, Báčsky Petrovec) jest z kolei słowacką wyspą etniczną (82 %). Tablice informacyjne uzupełnione są napisami w znajomym języku...
Gdzieś w połowie prowincji planowałem dostać się na główne drogi, ale źle skręciłem na jednym ze skrzyżowań. W efekcie mknąłem dalej bocznymi szosami, czasem z zaskakująco dobrą nawierzchnią i bez nadmiernego ruchu. W pewnym momencie zadziwił mnie długi sznur ciężarówek z naprzeciwka - okazało się, iż przejeżdżam obok niewielkiego przejścia granicznego z Chorwacją.
Nowy Sad (Нови Сад, węg. Újvidék), stolicę Wojwodiny, już kiedyś odwiedzałem, więc nie musimy wjeżdżać do centrum. Wewnętrzna obwodnica jest niezbyt zatłoczona, najbardziej rzuca się w oczy ciężarówka armii serbskiej (albo tego, co z ich wojska zostało).
Znowu widzimy Dunaj, choć tym razem tylko na chwilę. Nowym Mostem Wolności (stary zniszczyło w 1999 roku NATO) przekraczamy nad rzeką granicę Bałkanów .
Przed nami Fruška gora (Фрушка гора), niskie, ale popularne góry, również wśród zagranicznych turystów. Słyną zwłaszcza ze swoich zabytkowych monastyrów - do dnia dzisiejszego historyczne zawieruchy przetrwało kilkanaście.
Przez pasmo prowadzi droga nr 21, jedna z bardziej oblężonych przez kierowców. Podzielona jest na dwie jednokierunkowe części, które zakrętami dochodzą na przełęcz Iriški Venac. A tam parking, jakieś bary i tak dziwnie zorganizowany ruch, że aby pojechać w interesującym mnie kierunku muszę złamać kilka przepisów.
Niedaleko przełęczy strzela w niebo wysoki pomnik Sloboda. Odsłonięty w 1951 roku w dziesiątą rocznicę ustanowienia Socjalistycznej Republiki Serbii. Upamiętnia ofiary II wojny światowej z Wojwodiny oraz dzielnych komunistycznych partyzantów.
W przeciwieństwie do pomnika bitwy batińskiej przy granicy z Chorwacją, który chyli się ku upadkowi, tutaj prowadzone są prace remontowe. Zerwano stare posadzki na schodach, zdjęto płaskorzeźby. Ekipa robotników siedzi z tyłu, kryjąc się przed silnym słońcem.
Kompozycja rzeźbiarskia mieści się w socrealistycznym schemacie: grupa osób dziarsko maszeruje przed siebie z karabinami położonymi na ramionach. Oczywiście musiała znaleźć się wśród nich kobieta, trzymająca w ręce dziwną rurkę. Z tyłu facet dzierży sztandar, inny, pozbawiony obuwia, demonstruje swoją muskularną klatę.
Na tablicach przedstawiono różne scenki rodzajowe, m.in. niemieckie czołgi.
Poniżej przełęczy i głównej drogi znajduje się monastyr Novo Hopovo (Ново Хопово). Uznawany jest za jeden z ładniejszych i ważniejszych we Fruškiej gorze. Początkowo mieszkali tu mnisi, dzisiaj jest żeński.
Pomarańczowe zabudowania mieszkalno-gospodarcze (konak) pochodzą z XVIII wieku, natomiast monastyr założono prawdopodobnie dwieście lat wcześniej i wtedy też powstała cerkiew św. Mikołaja. Łączy ona cechy bizantyjskie i serbskie, a niektórzy dopatrują się nawet wpływów islamskich. Świątynia jest wciśnięta między inne budynki i ciężko zrobić jej dobre zdjęcie.
W środku kręci się kilka osób, przeżywających spotkanie z Sacrum w typowo prawosławny sposób. Pytam się siedzącego przy wejściu mężczyznę o możliwość zrobienia zdjęć.
- Kilka nie będzie stanowić problemu - odpowiada. To wyjątek w serbskich monastyrach!
Wierni modlą się przy brązowym ikonostasie z 1770 roku. Z góry zwisa złoty żyrandol.
Freski zachowały się w różnym stopniu. Te z nawy reprezentują szkołę grecką z Athos, w sieni (na drugim zdjęciu) średniowieczny styl serbski.
Z tyłu klasztoru mniszki, podobnie jak Indianie, gromadzą zapasy drewna na zimę.
Na miejscu można też zakupić różne cerkiewne wyroby, co oczywiście czynimy .
Kilka kilometrów w głąb doliny działał kiedyś monastyr Staro Hopovo (Старо Хопово), założony mniej więcej w tym samym czasie co Nowy (więc nie wiem czemu określa się go starym!). Nie przetrwał on próby czasu, do dziś pozostała jedynie cerkiew z dzwonnicą. Cerkiew wygląda jak nowa, w środku ma tak samo wyglądające na nowe freski, więc byłem przekonany, iż to współczesna rekonstrukcja. A podobno pochodzi z 1752 roku! Aż tak ją wypucowali??
Wracając do auta zaczynam z niepokojem spoglądać na wskaźnik benzyny: jeszcze niedawno wydawało się, iż jest jej dużo, ale podczas podjazdu pod przełęcz zaczęło jej gwałtownie ubywać. Rezerwa się włączyła, cyferki z kilometrami uciekają w zastraszającym tempie. Powoli przed oczami zaczyna mi się pojawiać obraz szukającego piechotą jakiejś tankszteli...
Patrzę na mapę: niedaleko jest miasteczko, tam powinna być stacja. No i jest: mała, stara, lecz nie będę narzekał. Ledwo stanąłem koło dystrybutora, a podeszła kobieta w średnim wieku i powiedziała, że coś się im zepsuło. Widząc moją minę dodała, że za kilka kilometrów jest inna stacja.
Tyle udało nam się jeszcze przejechać . Już kilka razy tak się prawie załatwiłem: raz w Macedonii na autostradowej obwodnicy Skopje zatankowałem naprawdę w ostatnim momencie na stacji widmo: nie było jej na mapach, nie było drogowskazów, stały przy niej same wypasione bryki, a kręcący się ludzie wyglądali jak z katalogu mafiozów .
Uspokojeni wracamy na drogę. Kawałek pokonujemy Autostradą Braterstwa i Jedności, ogólnojugosłowiańskiej drogi łączącej Słowenię z Macedonią. Pierwszą nitkę tego odcinka (Belgrad-Zagrzeb) otwarto już w 1950 roku. Dzisiaj jej nawierzchnia, oględnie pisząc, nie powala.
Przez Belgrad zazwyczaj cisnąłem centrum, ale tym razem nasz cel leży w innej części kraju, więc jestem zmuszony skorzystać z niedokończonej obwodnicy stolicy. Ruch gęstnieje, tworzą się zatory, przybywa ciężarówek. Tak będziemy jechać potem długo przez centralną Serbię.
Wjeżdżamy do kolejnych miejscowości i zaliczamy kolejne postoje na światłach, skrzyżowaniach i mijankach. Obcych rejestracji nie widać - zdecydowana większość podróżnych mija ten kraj autostradą na południe, w kierunku Grecji i Bułgarii, a potem dalej do Turcji.
Dopiero znacznie później zaczyna się otwarty w 2016, jeszcze pachnący farbą, odcinek autobany A2. Docelowo ma prowadzić do Czarnogóry i ułatwić Serbom podróż nad morze, które teraz odcięte zostało granicami. Kolejne fragmenty mają zostać oddane do użytku jeszcze przed końcem tego roku.
Na parkingu widzę symboliczne nagrobki z datą: 2015. Robotnicy?
Popołudniem docieramy w okolice Čačaku (Чачак). Na zachód od miasta znajduje się Ovčarsko-kablarska klisura - kręty kanion rzeki Morawy Zachodniej pomiędzy wapiennymi szczytami Ovčar i Kablar. Tu już krajobraz jest zupełnie inny niż jeszcze kilka kwadransów wcześniej - definitywnie pożegnaliśmy płaskie tereny.
Kanion najlepiej obserwuje się z powietrza albo z gór, ale i z poziomu drogi jest ładny. Nad zbiornikiem powstałym po przegrodzeniu Morawy ulokowały się obiekty turystyczne.
Okolica bywa też nazywana "serbskim Athos", ponieważ podobnie jak na Fruškiej gorze występuje tu spore zagęszczenie klasztorów. Niektóre są blisko głównej drogi, więc postanawiamy do nich zajrzeć, co wiąże się ze stromym podjazdem.
Pierwszy monastyr wygląda z daleka jak zwykły, większy dom mieszkalny. Na podwórzu stoi cerkiew, lecz wygląda podejrzanie świeżo. Współczesna?
Prawie. Wybudowano ją w latach 1938-1940, natomiast sama historia monastyru sięga XVI wieku. Z głośników słychać melodyjny śpiew mnichów, wewnątrz odbywa się nabożeństwo, więc tylko zerkamy przez szyby.
"Sercem" kanionu jest licząca niewiele ponad stu mieszkańców wioska Ovčar Banja (Овчар Бања). Podobno to uzdrowisko... W sumie mają sklep, mile wyglądającą spelunkę, a przy blokowisku facet myje swój samochód z niemieckimi blachami. W środku wybudowano kanał zbiegający się z Morawą, a drugi jego koniec znika w tunelu pod górą.
Nad spa funkcjonuje klasztor Zwiastowania. Żyjące tu mniszki twierdzą, iż powstał w XII lub XIII wieku, natomiast nad drzwiami kamiennej cerkiewki umieszczono datę 1602.
Do środka znów nie wejdziemy, bo przechodząca zakonnica pokazuje, iż w środku też trwa msza lub nabożeństwo. Wiernych, poza funkcjonariuszami kościelnymi, nie widać. Pozostaje przyjrzeć się freskom zewnętrznym ze scenami Sądu Ostatecznego...
...oraz zmolestować miejscową menażerię .
Wieczór coraz bliżej, a przed nami jeszcze trochę jazdy. Užice (Ужице, w latach 1946-1992 Titovo Užice, Титово Ужице; stara nazwa czasem pojawia się sporadycznie na drogowskazach) zostawiamy na kiedy indziej. Za miastem zatrzymuję się przy skarpie, aby popatrzeć na płynącą w dole Đetinję, dopływ Tary. W powietrzu zawiewa pyłem z rozbieranej w tle góry.
Stąd już niedługo do Zlatiboru (Златибор). Nieduże miasto w polskich tekstach bywa nazywane serbskim Zakopanem. Czy naprawdę muszą tak karać każdą bardziej obleganą miejscowość w zagranicznych górach? Kiedyś wioska nosiła nazwę Kulaševac, następnie Kraljeva Voda, a w czasach jedynie słusznego ustroju Partizanske Vode. Drugą wersję nadano na cześć króla Piotra, trzecią uczczono partyzantów wymordowanych przez hitlerowców. Po upadku komunistycznej Jugosławii ustalono aktualną nazwę - neutralną, bo identyczną jak otaczające je góry.
Meldujemy się na kempingu z widokiem na hotel w kształcie piramidy. Taka miniatura Ustronia . Słońce powoli zachodzi za okolicznymi szczytami...
Na kempingu spotykamy pierwsze od Peczu osoby mówiące po polsku. Sam kemping jest bardzo postępowy, nawet bardziej niż Szwedzi: o ile w Skandynawii dopiero się dyskutuje, aby całkowicie zlikwidować pisuary, tutaj już tego dokonano! Nawet kartki przyklejone do drzwi obrazują, że wszelkie czynności należy robić na siedząco .
Góry Zlatibor są popularne wśród Serbów, działają tu ośrodki narciarskie. Cudzoziemców przyciąga Ósemka Szargańska - zabytkowa kolej wąskotorowa. Przez miasto Zlatibor przewalają się tłumy wczasowiczów, a główną atrakcją kulinarną są naleśniki i wafle!
Ktoś gra na flecie, facet przebrany za drzewo sprzedaje zioła. Dzieciaki galopują na... sztucznych kucykach! Między nogami śmigają elektryczne samochody, ludzie krzyczą z urządzeń symulujących samochody, samoloty i inne. W co najmniej dwóch knajpach trwają koncerty na żywo. Po ulicach snuje się też bardzo dużo nastolatków w strojach sportowych, zdaje się, iż trwa jakiś turniej piłkarski.
Nas interesują takie lokale!
Na kolację wcinamy gurmanską pljeskavicę, czyli do mielonego kotleta dodano ser.
Przed końcem dnia postanawiam jeszcze poobijać się trochę w autodromie .
Środowy poranek wstaje piękny, powietrze na razie nie jest tak nagrzane jak w ciągu dnia.
Trochę bym się bał, że spadnę z dachu .
Zaglądamy na szybko do miasteczka, aby kupić kilka pamiątek i odwiedzić piekarnię. Na razie większość turystów smacznie śpi lub je śniadanie, ale handlarze są gotowi: wszystko to, czego potrzebuje każdy aktywny wczasowicz, jest już przygotowane.
Temperatura szybko idzie w górę. Kolory wskazują, że natura jest już zmęczona upałami.
Mamy dziś do przejechania mniej kilometrów niż wczoraj, za to nie będzie już autostrad ani szerokich i prostych dróg: większość trasy to zakręty, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty.
Do tego bardzo miłe dla oka widoki; niestety, nie wszędzie można się zatrzymać i zrobić zdjęcia. Tutaj okolice mostu nad rzeką Uvac.
I tym sposobem opuściliśmy Zlatibor...
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Góry wraz z wyżynami stanowią 70% terytorium Serbii, a południowo-zachodnia część kraju to właściwie jedno wielkie nieprzerwane pasmo. Całość należy do Gór Dynarskich (zwanych też Alpami Dynarskimi) ciągnącymi się wzdłuż Adriatyku od Słowenii po Albanię.
To raj dla miłośników wypraw górskich, ale ile trzeba by mieć czasu, aby je spenetrować? Mi pozostało symbolicznie nacieszyć się nimi podczas jazdy samochodem. A jak pisałem wcześniej: to zakręty, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty!
Oprócz ciągłych zwrotów w lewo lub w prawo jazdę skutecznie spowalnia duży ruch i, oględnie pisząc, zawalidrogi. Już kiedyś wspominałem, że dla mnie Bałkany nie kojarzą się z piratami drogowymi ale kierowcami, których misją życiową jest tak wolna jazda, aby doprowadzić wszystkich innych do szewskiej pasji .
Czasem zdarzają się zabawne sytuacje: gdzieś z bocznej drogi wyskakuje samochód z przyczepką, na której ulokowano dwie krowy. Serpentyny powodują, że mućki latają z jednej strony na drugą, rozpaczliwie próbując złapać równowagę. Może nie powinniśmy, ale kilka kilometrów zanosiliśmy się śmiechem, bo wyglądało to przezabawnie. Podziwiam, iż choroba lokomocyjna nie zakończyła się zanieczyszczaniem okolicy.
W jednej z wiosek samochód zjechał w bok na jakiś targ i już odetchnąłem z ulgą, gdy w tym czasie jego miejsce zajął inny wóz z przyczepką, a tam do dwóch sztuk bydła doszły... dwie owce . Rezultat był ten sam: biedne zwierzęta latały po przyczepie jak pijany po autobusie, a ja ze śmiechu prawie puszczałem kierownicę . Dobrze, że udało mi się w końcu ich wyprzedzić, bo nabijanie się z nieszczęsnych pasażerów mogłoby zakończyć się wypadkiem .
Jedyną miejscowością, w której na chwilę się zatrzymaliśmy, było Prijepolje (Пријепоље) leżące nad rzeką Lim. To ostatnie miasto przed granicą z Czarnogórą. Już kiedyś w nim byliśmy i zwiedziliśmy pobliski monastyr, więc tym razem oglądam tylko nietypowy pomnik, ulokowany przy głównej drodze.
Są to ruiny partyzanckiego szpitala, w którym w grudniu 1943 Jugosłowianie bronili się przed jednostkami niemieckimi nacierającymi z drugiej strony rzeki. Po wojnie resztki zaadaptowano go do nowego celu i uzupełniono tablicami z nazwiskami 408 poległych partyzantów oraz odpowiednimi rzeźbami.
Oglądając tą kompozycję mam wrażenie, że jeden partyzant przepycha się i przewraca drugiego, aby jako pierwszy rzucić kamieniem.
Obiekt był chroniony prawem już w czasach jugosłowiańskich o czym świadczy plakietka z godłem Serbskiej Republiki Socjalistycznej. Godło były podobne do dzisiejszej tarczy herbowej, będącej częścią herbu Serbii, z tym, że usunięto z niego tzw. krzyż serbski. Zachowano natomiast otaczające go cztery "krzesiwa" (podobne do litery S w cyrylicy), przez co wyglądało dość dziwnie, jakby niekompletnie.
Chodząc po dość rozległym terenie pomnika-szpitala widzę faceta, który od strony drogi przy czymś klęka. Pomyślałem, że może zapala tu świeczkę albo znicz, a on... nabierał wody.
Trudno mu się było dziwić, dzień od początku zapowiadał się upalny, a teraz temperatura zbliżała się do 40-tki...
Prijepolje otaczają góry Zlatar. Mieszkańcy mają ładne widoki z okien domów.
Jeszcze piękniej jest po wyjechaniu z miasta.
Do granicy docieramy szybciej niż sądziłem. Radość była przedwczesna, bowiem okazało się, iż to tylko serbski posterunek. Podobnie jak na moście na Dunaju w Batinie funkcjonariusze urzędują w blaszanych budkach i wygląda to na prowizorkę.
Odprawa poszła dość szybko, po czym zaczął się kilkukilometrowy pas ziemi niczyjej. Przynajmniej tak to wyglądało, bo w rzeczywistości nadal byliśmy w Serbii, tyle, że już po kontroli. Krajobraz się nie zmienił: na lewo od drogi płynął Lim, następnie biegły tory słynnej linii kolejowej Belgrad-Bar, a potem strzelały w niebo góry dochodzące do 1000-1200 metrów n.p.m..
Minęliśmy samotną restaurację i wreszcie na mostku widać czerwone tablice informujące, że zmieniamy państwo.
Czarnogóra. Montenegro. Najmłodsze europejskie państwo, którego powstanie nie budziło kontrowersji (pomijając Serbów, rzecz jasna). Byłem w niej do tej pory dwa razy: na jeden dzień, odwiedzając Zatokę Kotorską, oraz niewiele dłużej, podróżując niegdyś z Kosowa. Tym razem chcielibyśmy zobaczyć coś więcej.
Przejechaliśmy może kilometr i na lewym brzegu znów pojawiły się serbskie znaki graniczne. To monastyr Kumanica (Куманица) dostępny w normalny sposób tylko od czarnogórskiej strony. Od reszty Serbii można dojechać tylko krętą, wąską górską drogą albo przybyć pociągiem.
Trochę żałuję, że do niego nie zajrzeliśmy (ciekawe, czy znowu byłaby kontrola?), ale już wkrótce wyrasta przed nami okazały budynek czarnogórskich służb granicznych. W porównaniu z serbskim blaszakiem to mamy tutaj kontrast typu "król i żebrak".
Pierwsze co się rzuca w oczy to alfabet łaciński. Po proklamowaniu niepodległości Czarnogórcy generalnie zrezygnowali z cyrylicy, choć oficjalnie nadal jest ona w użyciu.
Druga odprawa trwała trochę dłużej, bo i więcej samochodów tu stało, ale zmieściliśmy się w kwadransie.
Swoją drogą zastanawiam się, czy naprawdę te wszystkie przejścia graniczne i kontrole są tutaj tak potrzebne? Mówimy o dwóch zaprzyjaźnionych narodach, które żyły ze sobą przez kilkadziesiąt lat. Etnicznie i językowo to prawie to samo, ba, według niektórych danych większość Czarnogórców używa na co dzień języka serbskiego, a nie czarnogórskiego! Czy konieczne jest takie utrudnianie życia zwykłym mieszkańcom, którzy po obu stronach granicy zostawili krewnych, znajomych, czasem domy i interesy? Podobnie sytuacja miała miejsce np. z Czechami i Słowakami czy państwami bałtyckimi... Ehh, polityka.
Skoro już dotarliśmy do Czarnogóry, to teraz trzeba dostać się do morza. Drogi czarnogórskie są jeszcze bardziej kręte niż serbskie, podobnie zatłoczone, no i nie sposób nie zwracać uwagi na otaczające nas krajobrazy.
Asfalt wije się po zboczach, przecina doliny, wdrapujemy się do góry i znów zjeżdżamy na dół. Przygotowanie tych dróg dla samochodów musiało pochłonąć wiele materiałów budowlanych i dynamitu. Trzeba być cały czas czujnym - mimo zabezpieczeń często na szosę spadają kamienie, a prawie każdy tunel jest nieoświetlony.
Na tablicach, ścianach i głazach wymalowane są setki numerów telefonów do pomocy drogowej. Nie dziwię się - spotykamy sporo samochodów, które nie dały rady podjazdom albo temperaturze, przekraczającej już 40 stopni i nadal rosnącej. Nie wyobrażam sobie tutaj jazdy bez klimy!
Po półtorej godzinie zawijasów stajemy na parkingu, gdzie dolina robi się trochę szersza. Znajduje się tu monastyr Morača, należący do Serbskiego Kościoła Prawosławnego.
Klasztor założono w XIII wieku. W 1504 roku spalili go Turcy, po czym został odbudowany. Ostatni raz nieproszeni goście znad Bosforu plądrowali okolicę jeszcze w 1877 roku.
Główna cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy pochodzi z okresu lokacji, ale z zewnątrz nie wygląda jakoś nadzwyczajnie. Reprezentuje styl raszkański, w którym elementy bizantyjskie przeplatają się z romańskimi.
Wewnętrzne freski powstawały od XIII (jedynie fragment) do XVII wieku. Niestety, w tej świątyni nie pozwalają robić zdjęć, więc muszę się zadowolić kilkoma "przypadkowymi" .
Wokół cerkwi stoją zabudowana konaku, w którym w 2010 roku mieszkało trzech mnichów. Jeden z nich siedzi w cieniu i pije kawę, śmiejąc się z kobiet, które zafascynowane są ogromnych rozmiarów... ogórkami .
Klasztory musiały kiedyś być samowystarczalne, więc i dzisiaj uprawiają ogródek, hodują pszczoły itp.
Widać, że ktoś o to dba z pasją (lub wiarą... w coś/kogoś).
Moją uwagę przyciąga nietypowy (już drugi dzisiaj) pomnik. Z lewej strony standardowa lista poległych: z wojen bałkańskich oraz z lat 1912-1918 (Serbowie od odzyskania niepodległości niemal non stop z kimś wojowali). Natomiast po prawej II wojna światowa, gwiazda, sierp i młot. Taka mieszanka socjalistyczno-religijna dość często występująca na bałkańskich cmentarzach. Czy ktoś sobie wyobraża, że np. u paulinów w Częstochowie pochowano albo upamiętniono partyzantów Gwardii Ludowej?
Krótka chwila schłodzenia...
Pędzimy dalej na południe, cały czas wzdłuż rzeki Moračy. Czasem jest trochę szerzej...
...a czasem wąsko. Pięknie!
Nagle na trzeciego wyprzedza mnie wypasione porsche! Ze dwie chwile później widzę za sobą radiowóz na sygnale. Gorączkowe myślenie: "złamałem przepisy? Pewnie, że tak, łamię je tutaj non stop, podobnie jak inni, ale chyba nie w tym momencie!". Na szczęście policja szybko pędzi do przodu i po jakimś czasie stoją na poboczu wraz z zatrzymanym porschakiem . Będzie mandat czy łapówa?
Wreszcie krajobraz zaczyna się trwale zmieniać. Obok drogi sterczą filary przyszłego mostu; powstaje tu pierwsza czarnogórska autostrada! Koszty zapewne będą ogromne, a pierwsze odcinki mają zostać otwarte w 2019 roku.
Rzeki to nie wzrusza, spokojnie płynie w wydrążonym korycie.
Zerkam na samochody wyświetlacz - 43 stopnie, za chwilę podniesie się jeszcze o dwa. Każde wyjście z wozu graniczy z bólem. Człowiek jednak nie jest przyzwyczajony do takiego klimatu... A wychodzę dość często, bo ciągle coś nowego i ciekawego.
Dołem linia kolejowa do Baru. W oddali ludzie kąpią się w rzece, która pewno musi być cholernie zimna w porównaniu z powietrzem.
Zastanawiałem się, czy zahaczyć o Podgoricę. Stolica Czarnogóry znana jest ze swojej bezpłciowości. Ostatecznie uznałem, że mogę ją przełożyć "na zaś" i tylko przemknąłem wewnętrzną obwodnicą.
Na rondzie ze ślepymi zjazdami nie mogłem się jednak powstrzymać i wyszedłem zrobić kilka zdjęć - w końcu co stolica to stolica .
Niedaleko jest stołeczne lotnisko (nadal używające kodu pochodzącego od "Titograd"). Kto będzie szybszy: samochód czy samolot Montenegro Airlines?
Dwupasmówka kończy się rondem.
Przed nami pojawia się wielka wodna tafla - to Jezioro Szkoderskie (Skadarsko jezero, alb. Liqueni i Shkodrës). Droga i linia kolejowa przecina je wąską groblą, ale kawałek dalej muszę stanąć i uwiecznić. Powietrze jest tak rozgrzane, że wszystko staje się blade.
Gdzieś tam daleko jest Albania, do której należy 1/3 zbiornika.
Czarnogóra nie posiada jeszcze autostrad, ale drogę ekspresową już tak - odcinek prowadzący do tunelu Sozina. Tunel otwarto w 2005 roku, liczy 4189 metrów i skrócił czas podróży nad morze o jakieś 30 kilometrów. Przejazd nim kosztuje 2,5 euro.
A za nim już czeka Morze Adriatyckie.
To raj dla miłośników wypraw górskich, ale ile trzeba by mieć czasu, aby je spenetrować? Mi pozostało symbolicznie nacieszyć się nimi podczas jazdy samochodem. A jak pisałem wcześniej: to zakręty, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty!
Oprócz ciągłych zwrotów w lewo lub w prawo jazdę skutecznie spowalnia duży ruch i, oględnie pisząc, zawalidrogi. Już kiedyś wspominałem, że dla mnie Bałkany nie kojarzą się z piratami drogowymi ale kierowcami, których misją życiową jest tak wolna jazda, aby doprowadzić wszystkich innych do szewskiej pasji .
Czasem zdarzają się zabawne sytuacje: gdzieś z bocznej drogi wyskakuje samochód z przyczepką, na której ulokowano dwie krowy. Serpentyny powodują, że mućki latają z jednej strony na drugą, rozpaczliwie próbując złapać równowagę. Może nie powinniśmy, ale kilka kilometrów zanosiliśmy się śmiechem, bo wyglądało to przezabawnie. Podziwiam, iż choroba lokomocyjna nie zakończyła się zanieczyszczaniem okolicy.
W jednej z wiosek samochód zjechał w bok na jakiś targ i już odetchnąłem z ulgą, gdy w tym czasie jego miejsce zajął inny wóz z przyczepką, a tam do dwóch sztuk bydła doszły... dwie owce . Rezultat był ten sam: biedne zwierzęta latały po przyczepie jak pijany po autobusie, a ja ze śmiechu prawie puszczałem kierownicę . Dobrze, że udało mi się w końcu ich wyprzedzić, bo nabijanie się z nieszczęsnych pasażerów mogłoby zakończyć się wypadkiem .
Jedyną miejscowością, w której na chwilę się zatrzymaliśmy, było Prijepolje (Пријепоље) leżące nad rzeką Lim. To ostatnie miasto przed granicą z Czarnogórą. Już kiedyś w nim byliśmy i zwiedziliśmy pobliski monastyr, więc tym razem oglądam tylko nietypowy pomnik, ulokowany przy głównej drodze.
Są to ruiny partyzanckiego szpitala, w którym w grudniu 1943 Jugosłowianie bronili się przed jednostkami niemieckimi nacierającymi z drugiej strony rzeki. Po wojnie resztki zaadaptowano go do nowego celu i uzupełniono tablicami z nazwiskami 408 poległych partyzantów oraz odpowiednimi rzeźbami.
Oglądając tą kompozycję mam wrażenie, że jeden partyzant przepycha się i przewraca drugiego, aby jako pierwszy rzucić kamieniem.
Obiekt był chroniony prawem już w czasach jugosłowiańskich o czym świadczy plakietka z godłem Serbskiej Republiki Socjalistycznej. Godło były podobne do dzisiejszej tarczy herbowej, będącej częścią herbu Serbii, z tym, że usunięto z niego tzw. krzyż serbski. Zachowano natomiast otaczające go cztery "krzesiwa" (podobne do litery S w cyrylicy), przez co wyglądało dość dziwnie, jakby niekompletnie.
Chodząc po dość rozległym terenie pomnika-szpitala widzę faceta, który od strony drogi przy czymś klęka. Pomyślałem, że może zapala tu świeczkę albo znicz, a on... nabierał wody.
Trudno mu się było dziwić, dzień od początku zapowiadał się upalny, a teraz temperatura zbliżała się do 40-tki...
Prijepolje otaczają góry Zlatar. Mieszkańcy mają ładne widoki z okien domów.
Jeszcze piękniej jest po wyjechaniu z miasta.
Do granicy docieramy szybciej niż sądziłem. Radość była przedwczesna, bowiem okazało się, iż to tylko serbski posterunek. Podobnie jak na moście na Dunaju w Batinie funkcjonariusze urzędują w blaszanych budkach i wygląda to na prowizorkę.
Odprawa poszła dość szybko, po czym zaczął się kilkukilometrowy pas ziemi niczyjej. Przynajmniej tak to wyglądało, bo w rzeczywistości nadal byliśmy w Serbii, tyle, że już po kontroli. Krajobraz się nie zmienił: na lewo od drogi płynął Lim, następnie biegły tory słynnej linii kolejowej Belgrad-Bar, a potem strzelały w niebo góry dochodzące do 1000-1200 metrów n.p.m..
Minęliśmy samotną restaurację i wreszcie na mostku widać czerwone tablice informujące, że zmieniamy państwo.
Czarnogóra. Montenegro. Najmłodsze europejskie państwo, którego powstanie nie budziło kontrowersji (pomijając Serbów, rzecz jasna). Byłem w niej do tej pory dwa razy: na jeden dzień, odwiedzając Zatokę Kotorską, oraz niewiele dłużej, podróżując niegdyś z Kosowa. Tym razem chcielibyśmy zobaczyć coś więcej.
Przejechaliśmy może kilometr i na lewym brzegu znów pojawiły się serbskie znaki graniczne. To monastyr Kumanica (Куманица) dostępny w normalny sposób tylko od czarnogórskiej strony. Od reszty Serbii można dojechać tylko krętą, wąską górską drogą albo przybyć pociągiem.
Trochę żałuję, że do niego nie zajrzeliśmy (ciekawe, czy znowu byłaby kontrola?), ale już wkrótce wyrasta przed nami okazały budynek czarnogórskich służb granicznych. W porównaniu z serbskim blaszakiem to mamy tutaj kontrast typu "król i żebrak".
Pierwsze co się rzuca w oczy to alfabet łaciński. Po proklamowaniu niepodległości Czarnogórcy generalnie zrezygnowali z cyrylicy, choć oficjalnie nadal jest ona w użyciu.
Druga odprawa trwała trochę dłużej, bo i więcej samochodów tu stało, ale zmieściliśmy się w kwadransie.
Swoją drogą zastanawiam się, czy naprawdę te wszystkie przejścia graniczne i kontrole są tutaj tak potrzebne? Mówimy o dwóch zaprzyjaźnionych narodach, które żyły ze sobą przez kilkadziesiąt lat. Etnicznie i językowo to prawie to samo, ba, według niektórych danych większość Czarnogórców używa na co dzień języka serbskiego, a nie czarnogórskiego! Czy konieczne jest takie utrudnianie życia zwykłym mieszkańcom, którzy po obu stronach granicy zostawili krewnych, znajomych, czasem domy i interesy? Podobnie sytuacja miała miejsce np. z Czechami i Słowakami czy państwami bałtyckimi... Ehh, polityka.
Skoro już dotarliśmy do Czarnogóry, to teraz trzeba dostać się do morza. Drogi czarnogórskie są jeszcze bardziej kręte niż serbskie, podobnie zatłoczone, no i nie sposób nie zwracać uwagi na otaczające nas krajobrazy.
Asfalt wije się po zboczach, przecina doliny, wdrapujemy się do góry i znów zjeżdżamy na dół. Przygotowanie tych dróg dla samochodów musiało pochłonąć wiele materiałów budowlanych i dynamitu. Trzeba być cały czas czujnym - mimo zabezpieczeń często na szosę spadają kamienie, a prawie każdy tunel jest nieoświetlony.
Na tablicach, ścianach i głazach wymalowane są setki numerów telefonów do pomocy drogowej. Nie dziwię się - spotykamy sporo samochodów, które nie dały rady podjazdom albo temperaturze, przekraczającej już 40 stopni i nadal rosnącej. Nie wyobrażam sobie tutaj jazdy bez klimy!
Po półtorej godzinie zawijasów stajemy na parkingu, gdzie dolina robi się trochę szersza. Znajduje się tu monastyr Morača, należący do Serbskiego Kościoła Prawosławnego.
Klasztor założono w XIII wieku. W 1504 roku spalili go Turcy, po czym został odbudowany. Ostatni raz nieproszeni goście znad Bosforu plądrowali okolicę jeszcze w 1877 roku.
Główna cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy pochodzi z okresu lokacji, ale z zewnątrz nie wygląda jakoś nadzwyczajnie. Reprezentuje styl raszkański, w którym elementy bizantyjskie przeplatają się z romańskimi.
Wewnętrzne freski powstawały od XIII (jedynie fragment) do XVII wieku. Niestety, w tej świątyni nie pozwalają robić zdjęć, więc muszę się zadowolić kilkoma "przypadkowymi" .
Wokół cerkwi stoją zabudowana konaku, w którym w 2010 roku mieszkało trzech mnichów. Jeden z nich siedzi w cieniu i pije kawę, śmiejąc się z kobiet, które zafascynowane są ogromnych rozmiarów... ogórkami .
Klasztory musiały kiedyś być samowystarczalne, więc i dzisiaj uprawiają ogródek, hodują pszczoły itp.
Widać, że ktoś o to dba z pasją (lub wiarą... w coś/kogoś).
Moją uwagę przyciąga nietypowy (już drugi dzisiaj) pomnik. Z lewej strony standardowa lista poległych: z wojen bałkańskich oraz z lat 1912-1918 (Serbowie od odzyskania niepodległości niemal non stop z kimś wojowali). Natomiast po prawej II wojna światowa, gwiazda, sierp i młot. Taka mieszanka socjalistyczno-religijna dość często występująca na bałkańskich cmentarzach. Czy ktoś sobie wyobraża, że np. u paulinów w Częstochowie pochowano albo upamiętniono partyzantów Gwardii Ludowej?
Krótka chwila schłodzenia...
Pędzimy dalej na południe, cały czas wzdłuż rzeki Moračy. Czasem jest trochę szerzej...
...a czasem wąsko. Pięknie!
Nagle na trzeciego wyprzedza mnie wypasione porsche! Ze dwie chwile później widzę za sobą radiowóz na sygnale. Gorączkowe myślenie: "złamałem przepisy? Pewnie, że tak, łamię je tutaj non stop, podobnie jak inni, ale chyba nie w tym momencie!". Na szczęście policja szybko pędzi do przodu i po jakimś czasie stoją na poboczu wraz z zatrzymanym porschakiem . Będzie mandat czy łapówa?
Wreszcie krajobraz zaczyna się trwale zmieniać. Obok drogi sterczą filary przyszłego mostu; powstaje tu pierwsza czarnogórska autostrada! Koszty zapewne będą ogromne, a pierwsze odcinki mają zostać otwarte w 2019 roku.
Rzeki to nie wzrusza, spokojnie płynie w wydrążonym korycie.
Zerkam na samochody wyświetlacz - 43 stopnie, za chwilę podniesie się jeszcze o dwa. Każde wyjście z wozu graniczy z bólem. Człowiek jednak nie jest przyzwyczajony do takiego klimatu... A wychodzę dość często, bo ciągle coś nowego i ciekawego.
Dołem linia kolejowa do Baru. W oddali ludzie kąpią się w rzece, która pewno musi być cholernie zimna w porównaniu z powietrzem.
Zastanawiałem się, czy zahaczyć o Podgoricę. Stolica Czarnogóry znana jest ze swojej bezpłciowości. Ostatecznie uznałem, że mogę ją przełożyć "na zaś" i tylko przemknąłem wewnętrzną obwodnicą.
Na rondzie ze ślepymi zjazdami nie mogłem się jednak powstrzymać i wyszedłem zrobić kilka zdjęć - w końcu co stolica to stolica .
Niedaleko jest stołeczne lotnisko (nadal używające kodu pochodzącego od "Titograd"). Kto będzie szybszy: samochód czy samolot Montenegro Airlines?
Dwupasmówka kończy się rondem.
Przed nami pojawia się wielka wodna tafla - to Jezioro Szkoderskie (Skadarsko jezero, alb. Liqueni i Shkodrës). Droga i linia kolejowa przecina je wąską groblą, ale kawałek dalej muszę stanąć i uwiecznić. Powietrze jest tak rozgrzane, że wszystko staje się blade.
Gdzieś tam daleko jest Albania, do której należy 1/3 zbiornika.
Czarnogóra nie posiada jeszcze autostrad, ale drogę ekspresową już tak - odcinek prowadzący do tunelu Sozina. Tunel otwarto w 2005 roku, liczy 4189 metrów i skrócił czas podróży nad morze o jakieś 30 kilometrów. Przejazd nim kosztuje 2,5 euro.
A za nim już czeka Morze Adriatyckie.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyku do Siedmiogrodu.
Przygodę z czarnogórskim wybrzeżem Adriatyku zaczynamy od Starego Baru. Malownicze ruiny u stóp masywu górskiego Rumija są jednym z ważnych punktów na turystycznej mapie kraju.
Wzdłuż drogi z wyślizganym brukiem ulokowały się liczne punkty gastronomiczne. Cenowo - raczej drogo.
Nad wejściem w murach obronnych wyrzeźbiony wenecki lew. Bar znajdował się w granicach włoskiej Republiki do XVI wieku, po czym zajęli go Turcy.
Podczas wojny w latach 1877-1878 miasto było oblegane przez czarnogórskie wojska przez ponad siedem tygodni i właśnie wtedy zamieniło się w ruinę. Po kapitulacji tureckiej załogi Bar włączono do Czarnogóry, ale ludność przeniosła się bliżej morza, gdzie założono dzisiejsze, nowe miasto Bar.
Już w kolejce do kasy (wstęp 2 euro) słychać, skąd przyjechała spora część zwiedzających: osoby posługujące się polskim tworzyli chyba najliczniejszą grupę.
Zachowały się (w lepszym lub gorszym stanie) ślady po około 240 obiektach, najstarsze pochodzą z X-XI wieku. Teren jest na tyle rozległy, że liczba turystów nie przytłacza.
Romański kościółek św. Mikołaja stał kiedyś przy klasztorze franciszkańskim, który najpierw Turcy zamienili na meczet, a w 1912 roku został zniszczony w czasie wybuchu amunicji.
Cytadelę wybudowali Wenecjanie. W środku można wejść na część murów.
Widoki z murów robią wrażenie, zwłaszcza okoliczne góry.
Jednym z ciekawszych obiektów jest akwedukt z 17. stulecia. Zniszczyło go trzęsienie ziemi w 1979 roku (podobnie jak wiele innych zabytków czarnogórskich), zdołano go jednak odbudować i dzisiaj nadal może spełniać swą funkcję. Jest to jeden z trzech akweduktów dawnej Jugosławii.
Spojrzenie w kierunku wschodnim...
...i w dół.
Pomnik partyzanckich gierojów, którzy tłukli się w czasie II wojny światowej z Włochami.
Jeden z budynków odbudowano w całości i otwarto w środku niewielką wystawę...
...z innych zostały tylko fundamenty.
Niektóre uliczki są chyba rzadko używane.
W tym miejscu stała od XII wieku katedra św. Jerzego. Zniszczona w czasie innej eksplozji amunicji w 1882 roku. Stari Bar miał pecha z takimi wypadkami.
Spójrzmy znów w dół, poza mury miejskie. Obok zabytkowych ruin rozciąga się współczesna miejscowość Stari Bar, licząca niecałe 2 tysiące mieszkańców. Jedna trzecia z nich to muzułmanie.
Mimo późnego popołudnia nadal jest bardzo ciepło, więc moje ubranie wygląda jak wyjęte z pralki. Ten dzień okazał się najbardziej upalnym podczas całego wyjazdu.
Pamiątki po Turkach - wieża zegarowa (przetrwała w dobrym stanie) oraz resztki meczetu.
Pałace książęcy i biskupi także zostały zrekonstruowane.
Przyjemna ta zieleń .
Stari Bar zdecydowanie wart jest odwiedzin!
Wracając do samochodu słyszymy przeraźliwe kocie zawodzenie: jeden mały sierściuch wlazł na dach budynku i nie umie z niego zejść. Ciekawe czy ktoś mu w końcu pomógł?
Pora było znaleźć nocleg na dwie kolejne noce. Chciałem skorzystać z kempingu pod Petrovacem, ale ten był maksymalnie obłożony. Drugi kemping przy samej plaży wyglądał tak syfiasto i nieprzyjaźnie, iż nie było mowy, aby tam zostać.
Co robić? - główkuję. Wiem, że jest kilka ośrodków dla namiotowców w okolicach Ulcinja, ale to dość daleko, w dodatku droga wzdłuż wybrzeża to jeden wielki korek.
Najbardziej zapycha się Sutomore. Stojąc i zastanawiając się kiedy w końcu ruszymy dalej widzę kobietę siedzącą na chodniku w plastikowym krześle i z napisem "sobe". Hmm, cóż szkodzi spróbować i zapytać się o pokój? Już wkrótce babka z tylnego fotelu mojego samochodu prowadzi nas pod swój dom.
Choć jeszcze godzinę wcześniej przeklinałem zapchany kemping, to teraz dzięki niemu mamy wygodną miejscówkę na dwa wieczory. Widok z okna może nie obrazki z Karaibów, ale i tak mi się te dachy podobają .
Klimat tej okolicy (jak i całego Sutomore) bardzo przypomina mi Albanię: podobnie jak tam wiele domów nie jest formalnie ukończonych, ostatnie piętra ciągle są "w budowie". To oczywiście fikcja, bo prawdopodobnie tak już zostaną na stałe, ale oficjalna wersja jest taka, a nie inna. Dzięki temu można nie płacić podatków za ukończone domostwa. Budynek, w którym mieszkamy, jako jeden z nielicznych został wybudowany do końca .
Po zmroku idziemy do centrum Sutomore, oddalonego o jakieś 10 minut drogi. Mimo późnej pory na głównej drodze nadal masa samochodów.
Zaglądamy na targowisko, które jeszcze nie zamierza iść spać.
Na deptaku dziki tłum. Dawno nie widziałem takiego ścisku. Dominują turyści miejscowi albo z krajów byłej Jugosławii, zwłaszcza Serbowie i Macedończycy, których granice odcięły od morza. Innych języków prawie nie słychać. To dobrze, zawsze bardziej "lokalnie" . Przy miejskiej plaży dziesiątki barów. Ryk "muzyki" słychać już z daleka, szczerze mówiąc nie wiem jak można wytrzymać przy takim łomocie. "Tak musi wyglądać przedsionek piekła" - przemknęło mi przez głowę. Wytapetowane paniusie na wysokich obcasach o prezencji kojarzącej się z tirówkami zachęcają przechodzących do wstąpienia: oferują jakieś rabaty czy darmowego jednego drinka. Nagabują przede wszystkim młodych chłopaków z buzującymi hormonami, ale czasem zaczepiają też pary. Nie wiem dlaczego, ale do nas nikt nie podszedł!
Jeśli ktoś jest głodny, to także ma spory wybór, choć restauracji działa mniej niż knajp i jakoś żadna nie przekonała do odwiedzin. Podobnie jak w Zlatiborze bardzo popularne są tutaj naleśniki. Ostatecznie decydujemy się w jednym z przydrożnych grillów na bałkańskiego hamburgera, czyli pljeskavicę w bułce. Jak zwykle - pychota!
Główna plaża miejska w Sutomore jest długa, bo ponad kilometrowa, ale w większości wąska, a i słyszałem opowieści o nocnym ubogacaniu Adriatyku spuszczanymi nieczystościami. Rzędy plastikowych leżaków już czekają na kolejny dzień.
Sutomore liczy 2 tysiące stałych mieszkańców, z czego Czarnogórcy stanowią mniej niż połowę. Nie wiem ile osób przyjeżdża tutaj latem, ale pewnie jest to cała masa. I na te tłumy w centrum miejscowości nie czekał ANI JEDEN kosz. Trudno się zatem dziwić, że na ulicy syf, na plaży syf, wszędzie syf! Myślę, że i w Albanii bywa bardziej czysto...
Poranek wskazuje, że ten dzień także będzie upalny.
Po sąsiedzku mieszka cała kocia rodzina, czasem zajrzy i pies .
Niedaleko nas działa piekarnia. Krótki spacer i już jestem cały spocony, uff... Na głównej drodze jeszcze nie ma korka, ale już ruch spory.
Dzisiaj mamy zamiar nieco pozwiedzać. Zamiast lecieć rano na plażę ładujemy się do samochodu i ruszamy na północny-zachód wzdłuż wybrzeża Magistralą Adriatycką. Ta droga to główny sprawca problemów komunikacyjnych "czarnogórskiej riwiery"; wybudowana dawno temu w okresie socjalistycznej Jugosławii była główną jednopasmową arterią prowadzącą przy Jadranie. Lata minęły, w Słowenii i w Chorwacji albo ją poszerzono albo jej rolę przejęły autostrady, natomiast w Czarnogórze zostało po staremu. Co prawda w niektórych miejscach dołożono jeszcze jeden pas, ale przy tak zwiększonym ruchu turystycznym jest ona często kompletnie zapchana, jak w Sutomore.
Buljarica i jedna z najdłuższych plaż w Czarnogórze. Obok niej mieliśmy spać na kempingu, który okazał się pełny. Ładnie wyglądają te skaliste wysepki.
Za Petrovacem zatrzymujemy się przy monastyrze Reževići.
Znajdują się tutaj dwie cerkwie - starsza z XIII wieku oraz młodsza (większa) z początku XIX wieku, która stanęła na miejscu wcześniejszej świątyni. Towarzyszy im 20-metrowa dzwonnica. Monastyr dwukrotnie niszczyli Turcy, raz Francuzi, a w 1979 natura.
Turyści tu prawie nie zaglądają, otacza nas więc cisza, cyklady i jeden z mnichów recytujący w mniejszej cerkwi modlitwy. Rzecz jasna nie mogło zabraknąć kota .
Obok klasztoru zorganizowano punkt widokowy na skałach, z którego można popatrzeć na morze. Budowany wielopiętrowy hotel tuż przy plaży to smutny przykład tego, co staje się w tych okolicach normą.
Po kilku kilometrach gdzieś po lewej stronie zamajaczył znajomy kształt. To Sveti Stefan, jedno z najczęściej fotografowanych miejsc w Czarnogórze. Skalna wyspa, połączona z lądem groblą, stanowiąca zamknięty kompleks hotelowy. Nawet jeśli ktoś tu nie był, to prawdopodobnie (jak ja) musiał ją widzieć na tysiącach zdjęć turystycznych lub folderach.
Bardziej widokowe (pozbawione pustostanów i zbędnych dachów) ujęcia można zrobić kawałek dalej przy restauracji, lecz zaparkowanie tam samochodu graniczy z cudem. Pozostaje więc zadowolić się tą miejscówką. W oddali widać Budvę i wyspę św. Mikołaja.
Budva jest obok Baru największym miastem czarnogórskiego wybrzeża, ulubionym zwłaszcza przez Rosjan. Musi tu przyjeżdżać także sporo hazardzistów, bo reklamy kasyn są na każdym kroku. Omijamy jednak tą oazę rozpusty i skręcamy na górską drogę prowadzącą do Cetynii. Bardzo kręta, w dobrym stanie, po remoncie, oferuje panoramy wybrzeża łącznie z kurortem i Sv. Stefanem. Niestety, upał powoduje, iż przejrzystość jest mizerna (choć jest chłodniej niż wczoraj, zaledwie 42 stopnie).
Przed nami kilkadziesiąt kilometrów trasy w odmiennych klimatach z wyrastającymi dookoła szczytami górskimi...
...ale o wizycie w dawnej stolicy Czarnogóry napiszę w kolejnej części, natomiast teraz od razu przeskoczę znów do Adriatyku, do którego wróciliśmy popołudniem w okolicach miejscowości Jaz.
Patrząc na zegarek stwierdzamy, iż samą Budvę z jej starówką musimy odpuścić. Może przy kolejnej wizycie? Na szczęście przejazd Magistralą przez miasto idzie sprawnie, jeszcze nie ma korków.
Tym razem udaje mi się zerknąć na Sveti Stefan z innego miejsca. Na plaży przy grobli już prawie pusto...
Jedna z wielu niewielkich wysp, oddalonych o kilkaset metrów od brzegu.
Zwiedzanie zwiedzaniem, ale wypadałoby się wykąpać! Wypatrujemy jakiegoś interesującego zjazdu na plażę, ale w końcu i tak musimy zejść do niej piechotą bardzo stromą drogą. Wybraliśmy (zupełnie przypadkowo) plażę Drobni Pijesak, niedaleko monastyru który odwiedziliśmy rano.
Zgodnie z nazwą rzeczywiście zastaliśmy tam piasek, przemieszany z kamyczkami i otoczony skałami. Na samotność nie było co liczyć, jednak na szczęście nikt nie grodził parawanami .
Zawsze się zastanawiałem jaki jest sens podpływać łodziami aż pod kąpieliska, skoro można się pluskać w dowolnym miejscu? Chyba tylko dla szpanu.
Morze ciepłe, a woda spokojniejsza niż w niejednym jeziorze.
Czy to rzeczywiście są skały, czy jakaś konstrukcja zsunęła się ze skarpy?
Niebo zaczyna zmieniać barwy. Mimo, iż słońce jeszcze ma daleko do horyzontu, przybrało postać żółtego, a potem czerwonego wielkiego karła. Przykrywa je mgiełka, którą wywołały fale gorąca.
Dalszą część zachodu obserwujmy z poziomi drogi: przy samochodzie oraz nad Buljaricą.
Wieczorny korek w Sutomore zaczyna się już kilka kilometrów przed miastem. Podobnie jak w Polsce użycie policjantów do kierowania ruchem nie tylko nie przynosi poprawy, ale powoduje większy burdel. Dobrze, że nasza kwatera jest na początku miejscowości, bo czekałoby nas długieee stanie.
Wzdłuż drogi z wyślizganym brukiem ulokowały się liczne punkty gastronomiczne. Cenowo - raczej drogo.
Nad wejściem w murach obronnych wyrzeźbiony wenecki lew. Bar znajdował się w granicach włoskiej Republiki do XVI wieku, po czym zajęli go Turcy.
Podczas wojny w latach 1877-1878 miasto było oblegane przez czarnogórskie wojska przez ponad siedem tygodni i właśnie wtedy zamieniło się w ruinę. Po kapitulacji tureckiej załogi Bar włączono do Czarnogóry, ale ludność przeniosła się bliżej morza, gdzie założono dzisiejsze, nowe miasto Bar.
Już w kolejce do kasy (wstęp 2 euro) słychać, skąd przyjechała spora część zwiedzających: osoby posługujące się polskim tworzyli chyba najliczniejszą grupę.
Zachowały się (w lepszym lub gorszym stanie) ślady po około 240 obiektach, najstarsze pochodzą z X-XI wieku. Teren jest na tyle rozległy, że liczba turystów nie przytłacza.
Romański kościółek św. Mikołaja stał kiedyś przy klasztorze franciszkańskim, który najpierw Turcy zamienili na meczet, a w 1912 roku został zniszczony w czasie wybuchu amunicji.
Cytadelę wybudowali Wenecjanie. W środku można wejść na część murów.
Widoki z murów robią wrażenie, zwłaszcza okoliczne góry.
Jednym z ciekawszych obiektów jest akwedukt z 17. stulecia. Zniszczyło go trzęsienie ziemi w 1979 roku (podobnie jak wiele innych zabytków czarnogórskich), zdołano go jednak odbudować i dzisiaj nadal może spełniać swą funkcję. Jest to jeden z trzech akweduktów dawnej Jugosławii.
Spojrzenie w kierunku wschodnim...
...i w dół.
Pomnik partyzanckich gierojów, którzy tłukli się w czasie II wojny światowej z Włochami.
Jeden z budynków odbudowano w całości i otwarto w środku niewielką wystawę...
...z innych zostały tylko fundamenty.
Niektóre uliczki są chyba rzadko używane.
W tym miejscu stała od XII wieku katedra św. Jerzego. Zniszczona w czasie innej eksplozji amunicji w 1882 roku. Stari Bar miał pecha z takimi wypadkami.
Spójrzmy znów w dół, poza mury miejskie. Obok zabytkowych ruin rozciąga się współczesna miejscowość Stari Bar, licząca niecałe 2 tysiące mieszkańców. Jedna trzecia z nich to muzułmanie.
Mimo późnego popołudnia nadal jest bardzo ciepło, więc moje ubranie wygląda jak wyjęte z pralki. Ten dzień okazał się najbardziej upalnym podczas całego wyjazdu.
Pamiątki po Turkach - wieża zegarowa (przetrwała w dobrym stanie) oraz resztki meczetu.
Pałace książęcy i biskupi także zostały zrekonstruowane.
Przyjemna ta zieleń .
Stari Bar zdecydowanie wart jest odwiedzin!
Wracając do samochodu słyszymy przeraźliwe kocie zawodzenie: jeden mały sierściuch wlazł na dach budynku i nie umie z niego zejść. Ciekawe czy ktoś mu w końcu pomógł?
Pora było znaleźć nocleg na dwie kolejne noce. Chciałem skorzystać z kempingu pod Petrovacem, ale ten był maksymalnie obłożony. Drugi kemping przy samej plaży wyglądał tak syfiasto i nieprzyjaźnie, iż nie było mowy, aby tam zostać.
Co robić? - główkuję. Wiem, że jest kilka ośrodków dla namiotowców w okolicach Ulcinja, ale to dość daleko, w dodatku droga wzdłuż wybrzeża to jeden wielki korek.
Najbardziej zapycha się Sutomore. Stojąc i zastanawiając się kiedy w końcu ruszymy dalej widzę kobietę siedzącą na chodniku w plastikowym krześle i z napisem "sobe". Hmm, cóż szkodzi spróbować i zapytać się o pokój? Już wkrótce babka z tylnego fotelu mojego samochodu prowadzi nas pod swój dom.
Choć jeszcze godzinę wcześniej przeklinałem zapchany kemping, to teraz dzięki niemu mamy wygodną miejscówkę na dwa wieczory. Widok z okna może nie obrazki z Karaibów, ale i tak mi się te dachy podobają .
Klimat tej okolicy (jak i całego Sutomore) bardzo przypomina mi Albanię: podobnie jak tam wiele domów nie jest formalnie ukończonych, ostatnie piętra ciągle są "w budowie". To oczywiście fikcja, bo prawdopodobnie tak już zostaną na stałe, ale oficjalna wersja jest taka, a nie inna. Dzięki temu można nie płacić podatków za ukończone domostwa. Budynek, w którym mieszkamy, jako jeden z nielicznych został wybudowany do końca .
Po zmroku idziemy do centrum Sutomore, oddalonego o jakieś 10 minut drogi. Mimo późnej pory na głównej drodze nadal masa samochodów.
Zaglądamy na targowisko, które jeszcze nie zamierza iść spać.
Na deptaku dziki tłum. Dawno nie widziałem takiego ścisku. Dominują turyści miejscowi albo z krajów byłej Jugosławii, zwłaszcza Serbowie i Macedończycy, których granice odcięły od morza. Innych języków prawie nie słychać. To dobrze, zawsze bardziej "lokalnie" . Przy miejskiej plaży dziesiątki barów. Ryk "muzyki" słychać już z daleka, szczerze mówiąc nie wiem jak można wytrzymać przy takim łomocie. "Tak musi wyglądać przedsionek piekła" - przemknęło mi przez głowę. Wytapetowane paniusie na wysokich obcasach o prezencji kojarzącej się z tirówkami zachęcają przechodzących do wstąpienia: oferują jakieś rabaty czy darmowego jednego drinka. Nagabują przede wszystkim młodych chłopaków z buzującymi hormonami, ale czasem zaczepiają też pary. Nie wiem dlaczego, ale do nas nikt nie podszedł!
Jeśli ktoś jest głodny, to także ma spory wybór, choć restauracji działa mniej niż knajp i jakoś żadna nie przekonała do odwiedzin. Podobnie jak w Zlatiborze bardzo popularne są tutaj naleśniki. Ostatecznie decydujemy się w jednym z przydrożnych grillów na bałkańskiego hamburgera, czyli pljeskavicę w bułce. Jak zwykle - pychota!
Główna plaża miejska w Sutomore jest długa, bo ponad kilometrowa, ale w większości wąska, a i słyszałem opowieści o nocnym ubogacaniu Adriatyku spuszczanymi nieczystościami. Rzędy plastikowych leżaków już czekają na kolejny dzień.
Sutomore liczy 2 tysiące stałych mieszkańców, z czego Czarnogórcy stanowią mniej niż połowę. Nie wiem ile osób przyjeżdża tutaj latem, ale pewnie jest to cała masa. I na te tłumy w centrum miejscowości nie czekał ANI JEDEN kosz. Trudno się zatem dziwić, że na ulicy syf, na plaży syf, wszędzie syf! Myślę, że i w Albanii bywa bardziej czysto...
Poranek wskazuje, że ten dzień także będzie upalny.
Po sąsiedzku mieszka cała kocia rodzina, czasem zajrzy i pies .
Niedaleko nas działa piekarnia. Krótki spacer i już jestem cały spocony, uff... Na głównej drodze jeszcze nie ma korka, ale już ruch spory.
Dzisiaj mamy zamiar nieco pozwiedzać. Zamiast lecieć rano na plażę ładujemy się do samochodu i ruszamy na północny-zachód wzdłuż wybrzeża Magistralą Adriatycką. Ta droga to główny sprawca problemów komunikacyjnych "czarnogórskiej riwiery"; wybudowana dawno temu w okresie socjalistycznej Jugosławii była główną jednopasmową arterią prowadzącą przy Jadranie. Lata minęły, w Słowenii i w Chorwacji albo ją poszerzono albo jej rolę przejęły autostrady, natomiast w Czarnogórze zostało po staremu. Co prawda w niektórych miejscach dołożono jeszcze jeden pas, ale przy tak zwiększonym ruchu turystycznym jest ona często kompletnie zapchana, jak w Sutomore.
Buljarica i jedna z najdłuższych plaż w Czarnogórze. Obok niej mieliśmy spać na kempingu, który okazał się pełny. Ładnie wyglądają te skaliste wysepki.
Za Petrovacem zatrzymujemy się przy monastyrze Reževići.
Znajdują się tutaj dwie cerkwie - starsza z XIII wieku oraz młodsza (większa) z początku XIX wieku, która stanęła na miejscu wcześniejszej świątyni. Towarzyszy im 20-metrowa dzwonnica. Monastyr dwukrotnie niszczyli Turcy, raz Francuzi, a w 1979 natura.
Turyści tu prawie nie zaglądają, otacza nas więc cisza, cyklady i jeden z mnichów recytujący w mniejszej cerkwi modlitwy. Rzecz jasna nie mogło zabraknąć kota .
Obok klasztoru zorganizowano punkt widokowy na skałach, z którego można popatrzeć na morze. Budowany wielopiętrowy hotel tuż przy plaży to smutny przykład tego, co staje się w tych okolicach normą.
Po kilku kilometrach gdzieś po lewej stronie zamajaczył znajomy kształt. To Sveti Stefan, jedno z najczęściej fotografowanych miejsc w Czarnogórze. Skalna wyspa, połączona z lądem groblą, stanowiąca zamknięty kompleks hotelowy. Nawet jeśli ktoś tu nie był, to prawdopodobnie (jak ja) musiał ją widzieć na tysiącach zdjęć turystycznych lub folderach.
Bardziej widokowe (pozbawione pustostanów i zbędnych dachów) ujęcia można zrobić kawałek dalej przy restauracji, lecz zaparkowanie tam samochodu graniczy z cudem. Pozostaje więc zadowolić się tą miejscówką. W oddali widać Budvę i wyspę św. Mikołaja.
Budva jest obok Baru największym miastem czarnogórskiego wybrzeża, ulubionym zwłaszcza przez Rosjan. Musi tu przyjeżdżać także sporo hazardzistów, bo reklamy kasyn są na każdym kroku. Omijamy jednak tą oazę rozpusty i skręcamy na górską drogę prowadzącą do Cetynii. Bardzo kręta, w dobrym stanie, po remoncie, oferuje panoramy wybrzeża łącznie z kurortem i Sv. Stefanem. Niestety, upał powoduje, iż przejrzystość jest mizerna (choć jest chłodniej niż wczoraj, zaledwie 42 stopnie).
Przed nami kilkadziesiąt kilometrów trasy w odmiennych klimatach z wyrastającymi dookoła szczytami górskimi...
...ale o wizycie w dawnej stolicy Czarnogóry napiszę w kolejnej części, natomiast teraz od razu przeskoczę znów do Adriatyku, do którego wróciliśmy popołudniem w okolicach miejscowości Jaz.
Patrząc na zegarek stwierdzamy, iż samą Budvę z jej starówką musimy odpuścić. Może przy kolejnej wizycie? Na szczęście przejazd Magistralą przez miasto idzie sprawnie, jeszcze nie ma korków.
Tym razem udaje mi się zerknąć na Sveti Stefan z innego miejsca. Na plaży przy grobli już prawie pusto...
Jedna z wielu niewielkich wysp, oddalonych o kilkaset metrów od brzegu.
Zwiedzanie zwiedzaniem, ale wypadałoby się wykąpać! Wypatrujemy jakiegoś interesującego zjazdu na plażę, ale w końcu i tak musimy zejść do niej piechotą bardzo stromą drogą. Wybraliśmy (zupełnie przypadkowo) plażę Drobni Pijesak, niedaleko monastyru który odwiedziliśmy rano.
Zgodnie z nazwą rzeczywiście zastaliśmy tam piasek, przemieszany z kamyczkami i otoczony skałami. Na samotność nie było co liczyć, jednak na szczęście nikt nie grodził parawanami .
Zawsze się zastanawiałem jaki jest sens podpływać łodziami aż pod kąpieliska, skoro można się pluskać w dowolnym miejscu? Chyba tylko dla szpanu.
Morze ciepłe, a woda spokojniejsza niż w niejednym jeziorze.
Czy to rzeczywiście są skały, czy jakaś konstrukcja zsunęła się ze skarpy?
Niebo zaczyna zmieniać barwy. Mimo, iż słońce jeszcze ma daleko do horyzontu, przybrało postać żółtego, a potem czerwonego wielkiego karła. Przykrywa je mgiełka, którą wywołały fale gorąca.
Dalszą część zachodu obserwujmy z poziomi drogi: przy samochodzie oraz nad Buljaricą.
Wieczorny korek w Sutomore zaczyna się już kilka kilometrów przed miastem. Podobnie jak w Polsce użycie policjantów do kierowania ruchem nie tylko nie przynosi poprawy, ale powoduje większy burdel. Dobrze, że nasza kwatera jest na początku miejscowości, bo czekałoby nas długieee stanie.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"