Góry Strażowskie i Mała Fatra - majówka bez tłumów
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
Góry Strażowskie i Mała Fatra - majówka bez tłumów
Góry Strażowskie (Strážovské vrchy) na majówkę - oto co wymyśliłem w tym roku. Tradycyjnie miała być Słowacja, więc tym razem wybrałem pasmo położone w jej zachodniej części. Dlaczego?
Powinienem napisać, że po pierwsze dlatego, iż tam jeszcze nie byłem, lecz byłaby to nieprawda: kilka lat temu podczas pobytu nad jednym z okolicznych zbiorników wodnych wyskoczyłem na pobliski szczyt. Trudno to jednak nazwać dokładnym zwiedzaniem, więc nadal te góry były dla mnie terenem do odkrycia.
Po drugie bardzo podoba mi się ich charakter - są niemal w całości zalesione, natomiast wiele szczytów to doskonałe punkty widokowe.
Po trzecie liczyłem, iż znowu nie będzie w nich zbyt tłoczno - oczywiście nie zakładałem niemal kompletnego braku turystów jak rok temu w Wołowskich albo jeszcze wcześniej w Weporskich, ale wiedziałem, że zalew z Polski nam nie grozi.
Po czwarte - w ten rejon mogliśmy w miarę sprawnie dotrzeć komunikacją publiczną także w polski dzień świąteczny.
Cały wyjazd zaczął się jednak od ataku licha - to stara świecka tradycja. Pojawiam się rano na dworcu i czekam grzecznie na pociąg pospieszny do Katowic. Na wyświetlaczu wszystko było w porządku i gdzieś minutę przed planowanym odjazdem facet stojący obok mówi patrząc w swój smartfon:
- K...a, on jeszcze nie wyjechał z Wrocławia!
Zaraz potem pojawiła się informacja o opóźnieniu... 50 minut!
Po peronie przetoczyły się bluzgi. Obsługa dworca od dawna wiedziała, że pociąg jest w czarnej d..e, ale nie raczyła nas o tym poinformować, uniemożliwiając wielu osobom skorzystania z wolniejszych, ale punktualnych połączeń osobowych. Ta instytucja jest niereformowalna, chyba tylko zaorać i zasadzić od nowa!
Dwoma pociągami regio pędzę do celu nerwowo zaglądając na zegarek. W Gliwicach... dościga mnie mój pośpiech! W Katowicach mam ponad godzinę spóźnienia, co jeszcze nie jest tragedią, ale... Spotykam się z Agą i Maxem, którzy pierwszy raz jadą na taką wyprawę. Jeśli chodzi o tegoroczny skład to, cytując klasyka: zmiany, zmiany, zmiany.
Ciasnym i syfiatem busem "bratniej" firmy transportujemy się w zaduchu do Cieszyna, gdzie chwilę wcześniej dotarła Neska. Jesteśmy w komplecie . Przy okazji możemy obejrzeć świeżo wyremontowany c.k. dworzec z... bezpłatnymi toaletami! Można?
Na czeską stronę musimy przejść z buta. Z racji 3 maja wali tam prawdziwy polskojęzyczny tłum: na ulicach gęsto od ludzi, Czechów praktycznie nie widać, jakby chowali się przed stonką. To samo w markecie, w którym można zrobić zakupy, gdyż po drugiej stronie Olzy wszystkie zamknięte. Dopiero na czeskocieszyńskim banhofie zrobiło się luźniej.
Express do Żyliny także ma lekkie opóźnienie. Czekamy obserwując nieodległy Beskid Śląsko-Morawski - tam pewnie też będzie tłoczno.
Do Żyliny docieramy w niecałą godzinę za śmiesznie niską stawkę jak na międzynarodowe połączenia. Na dzień dobry ucieka nam pierwsza przesiadka, więc mamy trochę czasu, który wykorzystujemy w znanej mi dworcowej spelunce .
Kolejny etap pokonujemy osobówką. Stare wagony przedziałowe posiadają charakterystyczne oparcia do których człowiek od razu się przylepia, co bardzo nie podoba się dziewczynom . Mnie to tam zwisa, zwłaszcza, że za oknem mijają malutkie stacyjki, a w tle Jaworniki, a potem Białe Karpaty.
Fotogeniczny zbiornik Nosice na Wagu z zabudową uzdrowiska.
W Ilavie (niem. Illau, węg. Illava) mamy niecałe dziesięć minut na następną przesiadkę, a tymczasem gdzieś znów łapiemy kilka minut opóźnienia. Pojawia się nerwówka czy zdążymy? Daliśmy radę, bowiem przystanek autobusowy zlokalizowano prawie pod dworcem... Choć Ilava to miasto powiatowe, to okolica kolejowa przypomina raczej wieś, nie licząc dawnego zamku, który obecnie służy jako więzienie. Warunki chyba mają tam ciężkie...
Autobus zawozi nas do Hornej Poruby (Oberporub, Felsőtölgyes), położonej w dolinie otoczonej Strážovskimi.
Na dworze upał, temperatury letnie. To miał być najcieplejszy dzień wyjazdu. Prognozy zapowiadały też wieczorne burze. Potwierdzili to Czesi w swojej telewizji, na którą zerknąłem w Czeskim Cieszynie: mocne wyładowania i gwałtowne opady do 30 mm na metr kwadratowy. Co prawda miały one przechodzić raczej na zachód od nas, ale w górskim rejonie wszystko szybko się zmienia. Z tego powodu Neska proponuje, aby od razu zarzucić plecaki i ruszyć na szczyt wyprzedzając zmianę pogody. Wysiedliśmy jednak przy dwóch knajpach i grzechem byłoby nie wstąpić na coś zimnego. Liczyliśmy też na coś do jedzenia, ale to jednak nie ta kategoria...
Około 17.30 zaczynamy wędrówkę. Najpierw przez wioskę.
Nasz dzisiejszy cel już widać - Vápeč, mierzący całe 956 metrów. Kompleks wapiennych skałek wychylających się z lasu.
Strážovské vrchy mają taki "urok", że odległości do przejścia są tu często krótkie, ale przy dużych zmianach wysokości. Na szczyt w linii prostej ledwie ze 2 kilometry, niebieskim szlakiem nieco więcej, ale za to ponad 500 metrów podejścia. To widać i czuć na naszych plecach.
Po minięciu ostatnich zabudowań zaczynają się polanki - przynajmniej według mapy, bo w rzeczywistości wyglądają one tak:
Ścieżka robi się coraz bardziej stroma. Dziewczyny zostają z tyłu, zwłaszcza na Agę trzeba uważać, ale po początkowym kryzysie daje sobie radę. Po wejściu na teren rezerwatu przyrody nachylenie jeszcze bardziej się zwiększa...
Pocieszamy się, że to już rzut beretem. Na osłodę pojawiają się pierwsze widoczki.
A szczyt rzeczywiście tuż przed nami.
Bajka!
Na przełęczy Palúch zostawiamy plecaki. Max z Agą mają początkowo pewne obawy, ale uspokajam ich, że mało prawdopodobne, aby przechodzili tędy jacyś inni wędrowcy, a jeszcze mniej, żeby ktoś się połakomił na cztery ciężkie toboły.
Bez obciążenia na najwyższy punkt skał docieramy w kilka minut.
Vápeč jest świetnym punktem widokowym, panorama nie jest ograniczona z żadnej strony!
Najpierw spoglądam w kierunku południowo-zachodnim. W dolne zabudowania Hornej Poruby, z której wyszliśmy. W środku podłużne ramię szczytów Peršová i Baske, pod którymi leży Dolná Poruba. Horyzont zamyka Inovec (oddalony o 28 kilometrów), najwyższa góra kolejnego pasma jakim są Góry Inowieckie (Považský Inovec).
Na zachodzie słońce szykuje się już do ukrycia. Ciągnąca się w dolinie Porubá, szeroka dolina Wagu oraz graniczne Białe Karpaty z dość słabo zarysowanymi kolejnymi szczytami.
Na północ widać niższe partie Strážovskich, Białe Karpaty i zakryte w większości chmurami Jaworniki.
Ogólnie to w tamtych rejonach zaczyna się robić ciemnawo... W kierunku wschodnim dominuje Strážov (10 kilometrów w linii prostej od nas), na który pójdziemy jutro. Podobnie jak Vápeč jest to zgrupowanie skał wystające nad zalesioną okolicą.
Wszyscy szykują się już na spektakl kończącego się dnia. Aparaty w gotowości!
No dobra, chwila przerwy na grupówkę pod krzyżem . Plus sesje indywidualne.
Zaczyna się...
Dziura w chmurach.
Ostatnie chwile...
I zaszło. Jednocześnie północ nabiera coraz ciemniejszych barw, słychać także gniewne pomruki. Zapowiadana burza postanowiła jednak się pojawić, lecz wiatr wieje w taki sposób, że raczej nas minie.
Towarzystwo postanawia jak najszybciej zejść i udać się na miejsce noclegowe. Plecaki stoją spokojnie na przełęczy, więc wkrótce ruszamy w dół. W lesie szybko znikają resztki dnia i konieczne stają się czołówki.
Do przejścia mamy niewiele, ale czas się dłuży, tym bardziej, iż granice rezerwatu pomyliliśmy z parkiem krajobrazowym. Co jakiś czas niebo przeszywają błyski, ale to nadal dość daleko od nas.
W końcu trafiamy na polanę Srvátkova lúka, gdzie znajduje się leśne pole biwakowe. Szeroka łąka, zadaszona wiata i miejsce na ognisko. Brakuje tylko wody i wychodka (a przynajmniej takowego nie widzieliśmy).
Mamy pewne problemy z rozstawieniem namiotu Neski, bo to jego terenowy debiut, a wiadomo jak to jest z tymi dziewicami... Ostatecznie walka z kijkami kończy się sukcesem i można rozpalić ogień
Na kolację są wuszty, kartofle i pieczarki, a także zapiekanki "z kamienia". Z drewnem nie problemu, pełno go w okolicy, w dodatku jest suche, więc pali się znakomicie. Z racji konieczności odciążenia plecaków w ruch idą też różne napitki .
Sobotni poranek jest bardzo ciepły, a budzimy się tak długo, że niepostrzeżenie przechodzi w przedpołudnie.
Na śniadanie znów wędzimy się przy ognisku, co również jest majówkową tradycją. Potem pora wreszcie się spakować i opuścić sympatyczną miejscówkę.
Większość dzisiejszego odcinka to kilkanaście kilometrów czerwoną Cestą hrdinov SNP - najdłuższym słowackim szlakiem ciągnącym się przez całe państwo. Wielokrotnie pokonywałem różne jego fragmenty, ale całości chyba nie dałbym rady na raz, bowiem liczy on ponad 700 kilometrów (razem z Štefánikovą magistrálą).
Pierwsze półtorej godziny nie obfituje w nadzwyczajnie ciekawe miejsca: przechodzimy obok jakiejś zamkniętej chatki, a oprócz tego las i las. Natomiast jest w miarę płasko, bowiem wszystkie górki trawersujemy, zatem łykamy odległość dość szybko.
Temperatura rośnie w górę i zaczyna ubywać wody. Niby są jakieś strumyczki, ale albo wyschnięte albo niezbyt czyste.
W pewnym momencie zaczyna się odkryty teren z zabudowaniami - niewielki przysiółek Lapšovci. Ładnie położony, ale mieszkać bym tu nie chciał.
Przechodząc nad potokiem widzimy w dole Maxa, który tak popędził do przodu, iż spodziewaliśmy się, że spotkamy go dopiero w najbliższej wiosce siedzącego na piwie. Ten tymczasem postanowił urządzić sobie kąpiel, z czego (prawie) wszyscy także korzystamy .
W słońcu wszystko szybko schnie, ale po ruszeniu w dalszą drogę człowiek znowu się poci, zwłaszcza, że mamy trochę krótkiego podejścia.
Na niewielkiej przełęczy chwilowy postój, po którym okazuje się, iż... nie mam kapelusza! Jeszcze chwilę wcześniej nosiłem go na głowie, potem ściągnąłem i zniknął !
Pozostało nam zejście w dół do kolejnej doliny. Szlak jest tu słabo oznaczony, czasem wręcz znaczków nie ma wcale! Idziemy na wyczucie, miejscami jako ścieżka służy kawałek zaoranego pola.
Z boku wyrastają poszarpane grzbiety, na które będziemy wspinać się za jakiś czas. Nie ma dnia bez "ściany płaczu". Podejście musi być ostre, bo w końcu to sam Strážov.
Po prawej ładny wąwozik z drogą asfaltową.
Plan majówki ułożyłem taki, aby każdego dnia mieć na trasie co najmniej jedną miejscowość, w której można sobie usiąść w knajpie i/lub uzupełnić zapasy. Dzisiaj przechodzimy przez Zliechov (niem. Glashütte, węg. Zsolt), wioskę w całości otoczoną górami.
Spotykamy jegomościa, który kombinuje coś z ogrodzeniem przy szlaku. Próbuję wypytać się o "atrakcje" Zliechova, ale mamy pecha, bowiem trafiamy na pijanego jąkałę. Co prawda potwierdził, że mają tu sklep i restaurację, lecz godziny otwarcia mu się mieszały.
Pierwsze zabudowania wioski wyglądają bardzo biednie... Sypiące się chałupy, cygańskie domki, wreszcie gospodarstwo z wynędzniałymi owcami, a Aga stwierdziła, że widziała wśród nich także dwie martwe.
Tablica z poprzedniego systemu.
Centrum Zliechova: skrzyżowanie, przystanek i kościół św. Wawrzyńca, pierwotnie gotycki.
Pomnik Poległych - mężczyźni w austriackich mundurach.
Biegające dzieciaki wybijają nas z błędu: nie ma tu restauracji, co najwyżej knajpka. No cóż, lepsze to niż nic.
W środku chłodek i milcząca grupa stałych bywalców zaskoczona widokiem obcych. Facet, który przyjechał na motocyklu, wybija szybkim haustem piwo i poprawia kielonkiem. Widać, że odpowiedzialny człowiek, w końcu mógł się uwalić do nieprzytomności.
Sklep, otwarty do 17-tej, położony jest po drugiej stronie ulicy, zatem udaje nam się zrobić zakupy.
Siedzi się przyjemnie, ale niektórzy sugerują, że można podążać dalej, zwłaszcza, iż na zewnątrz niepokojąco gromadzą się ciemniejsze chmury właśnie tam, gdzie mamy iść.
Przed wyjściem napełniamy jeszcze butelki wodą - chcieliśmy kranówę z kibla, ale pani z obsługi sama zaproponowała swój kranik na zapleczu .
No więc komu w drogę, temu...
Powinienem napisać, że po pierwsze dlatego, iż tam jeszcze nie byłem, lecz byłaby to nieprawda: kilka lat temu podczas pobytu nad jednym z okolicznych zbiorników wodnych wyskoczyłem na pobliski szczyt. Trudno to jednak nazwać dokładnym zwiedzaniem, więc nadal te góry były dla mnie terenem do odkrycia.
Po drugie bardzo podoba mi się ich charakter - są niemal w całości zalesione, natomiast wiele szczytów to doskonałe punkty widokowe.
Po trzecie liczyłem, iż znowu nie będzie w nich zbyt tłoczno - oczywiście nie zakładałem niemal kompletnego braku turystów jak rok temu w Wołowskich albo jeszcze wcześniej w Weporskich, ale wiedziałem, że zalew z Polski nam nie grozi.
Po czwarte - w ten rejon mogliśmy w miarę sprawnie dotrzeć komunikacją publiczną także w polski dzień świąteczny.
Cały wyjazd zaczął się jednak od ataku licha - to stara świecka tradycja. Pojawiam się rano na dworcu i czekam grzecznie na pociąg pospieszny do Katowic. Na wyświetlaczu wszystko było w porządku i gdzieś minutę przed planowanym odjazdem facet stojący obok mówi patrząc w swój smartfon:
- K...a, on jeszcze nie wyjechał z Wrocławia!
Zaraz potem pojawiła się informacja o opóźnieniu... 50 minut!
Po peronie przetoczyły się bluzgi. Obsługa dworca od dawna wiedziała, że pociąg jest w czarnej d..e, ale nie raczyła nas o tym poinformować, uniemożliwiając wielu osobom skorzystania z wolniejszych, ale punktualnych połączeń osobowych. Ta instytucja jest niereformowalna, chyba tylko zaorać i zasadzić od nowa!
Dwoma pociągami regio pędzę do celu nerwowo zaglądając na zegarek. W Gliwicach... dościga mnie mój pośpiech! W Katowicach mam ponad godzinę spóźnienia, co jeszcze nie jest tragedią, ale... Spotykam się z Agą i Maxem, którzy pierwszy raz jadą na taką wyprawę. Jeśli chodzi o tegoroczny skład to, cytując klasyka: zmiany, zmiany, zmiany.
Ciasnym i syfiatem busem "bratniej" firmy transportujemy się w zaduchu do Cieszyna, gdzie chwilę wcześniej dotarła Neska. Jesteśmy w komplecie . Przy okazji możemy obejrzeć świeżo wyremontowany c.k. dworzec z... bezpłatnymi toaletami! Można?
Na czeską stronę musimy przejść z buta. Z racji 3 maja wali tam prawdziwy polskojęzyczny tłum: na ulicach gęsto od ludzi, Czechów praktycznie nie widać, jakby chowali się przed stonką. To samo w markecie, w którym można zrobić zakupy, gdyż po drugiej stronie Olzy wszystkie zamknięte. Dopiero na czeskocieszyńskim banhofie zrobiło się luźniej.
Express do Żyliny także ma lekkie opóźnienie. Czekamy obserwując nieodległy Beskid Śląsko-Morawski - tam pewnie też będzie tłoczno.
Do Żyliny docieramy w niecałą godzinę za śmiesznie niską stawkę jak na międzynarodowe połączenia. Na dzień dobry ucieka nam pierwsza przesiadka, więc mamy trochę czasu, który wykorzystujemy w znanej mi dworcowej spelunce .
Kolejny etap pokonujemy osobówką. Stare wagony przedziałowe posiadają charakterystyczne oparcia do których człowiek od razu się przylepia, co bardzo nie podoba się dziewczynom . Mnie to tam zwisa, zwłaszcza, że za oknem mijają malutkie stacyjki, a w tle Jaworniki, a potem Białe Karpaty.
Fotogeniczny zbiornik Nosice na Wagu z zabudową uzdrowiska.
W Ilavie (niem. Illau, węg. Illava) mamy niecałe dziesięć minut na następną przesiadkę, a tymczasem gdzieś znów łapiemy kilka minut opóźnienia. Pojawia się nerwówka czy zdążymy? Daliśmy radę, bowiem przystanek autobusowy zlokalizowano prawie pod dworcem... Choć Ilava to miasto powiatowe, to okolica kolejowa przypomina raczej wieś, nie licząc dawnego zamku, który obecnie służy jako więzienie. Warunki chyba mają tam ciężkie...
Autobus zawozi nas do Hornej Poruby (Oberporub, Felsőtölgyes), położonej w dolinie otoczonej Strážovskimi.
Na dworze upał, temperatury letnie. To miał być najcieplejszy dzień wyjazdu. Prognozy zapowiadały też wieczorne burze. Potwierdzili to Czesi w swojej telewizji, na którą zerknąłem w Czeskim Cieszynie: mocne wyładowania i gwałtowne opady do 30 mm na metr kwadratowy. Co prawda miały one przechodzić raczej na zachód od nas, ale w górskim rejonie wszystko szybko się zmienia. Z tego powodu Neska proponuje, aby od razu zarzucić plecaki i ruszyć na szczyt wyprzedzając zmianę pogody. Wysiedliśmy jednak przy dwóch knajpach i grzechem byłoby nie wstąpić na coś zimnego. Liczyliśmy też na coś do jedzenia, ale to jednak nie ta kategoria...
Około 17.30 zaczynamy wędrówkę. Najpierw przez wioskę.
Nasz dzisiejszy cel już widać - Vápeč, mierzący całe 956 metrów. Kompleks wapiennych skałek wychylających się z lasu.
Strážovské vrchy mają taki "urok", że odległości do przejścia są tu często krótkie, ale przy dużych zmianach wysokości. Na szczyt w linii prostej ledwie ze 2 kilometry, niebieskim szlakiem nieco więcej, ale za to ponad 500 metrów podejścia. To widać i czuć na naszych plecach.
Po minięciu ostatnich zabudowań zaczynają się polanki - przynajmniej według mapy, bo w rzeczywistości wyglądają one tak:
Ścieżka robi się coraz bardziej stroma. Dziewczyny zostają z tyłu, zwłaszcza na Agę trzeba uważać, ale po początkowym kryzysie daje sobie radę. Po wejściu na teren rezerwatu przyrody nachylenie jeszcze bardziej się zwiększa...
Pocieszamy się, że to już rzut beretem. Na osłodę pojawiają się pierwsze widoczki.
A szczyt rzeczywiście tuż przed nami.
Bajka!
Na przełęczy Palúch zostawiamy plecaki. Max z Agą mają początkowo pewne obawy, ale uspokajam ich, że mało prawdopodobne, aby przechodzili tędy jacyś inni wędrowcy, a jeszcze mniej, żeby ktoś się połakomił na cztery ciężkie toboły.
Bez obciążenia na najwyższy punkt skał docieramy w kilka minut.
Vápeč jest świetnym punktem widokowym, panorama nie jest ograniczona z żadnej strony!
Najpierw spoglądam w kierunku południowo-zachodnim. W dolne zabudowania Hornej Poruby, z której wyszliśmy. W środku podłużne ramię szczytów Peršová i Baske, pod którymi leży Dolná Poruba. Horyzont zamyka Inovec (oddalony o 28 kilometrów), najwyższa góra kolejnego pasma jakim są Góry Inowieckie (Považský Inovec).
Na zachodzie słońce szykuje się już do ukrycia. Ciągnąca się w dolinie Porubá, szeroka dolina Wagu oraz graniczne Białe Karpaty z dość słabo zarysowanymi kolejnymi szczytami.
Na północ widać niższe partie Strážovskich, Białe Karpaty i zakryte w większości chmurami Jaworniki.
Ogólnie to w tamtych rejonach zaczyna się robić ciemnawo... W kierunku wschodnim dominuje Strážov (10 kilometrów w linii prostej od nas), na który pójdziemy jutro. Podobnie jak Vápeč jest to zgrupowanie skał wystające nad zalesioną okolicą.
Wszyscy szykują się już na spektakl kończącego się dnia. Aparaty w gotowości!
No dobra, chwila przerwy na grupówkę pod krzyżem . Plus sesje indywidualne.
Zaczyna się...
Dziura w chmurach.
Ostatnie chwile...
I zaszło. Jednocześnie północ nabiera coraz ciemniejszych barw, słychać także gniewne pomruki. Zapowiadana burza postanowiła jednak się pojawić, lecz wiatr wieje w taki sposób, że raczej nas minie.
Towarzystwo postanawia jak najszybciej zejść i udać się na miejsce noclegowe. Plecaki stoją spokojnie na przełęczy, więc wkrótce ruszamy w dół. W lesie szybko znikają resztki dnia i konieczne stają się czołówki.
Do przejścia mamy niewiele, ale czas się dłuży, tym bardziej, iż granice rezerwatu pomyliliśmy z parkiem krajobrazowym. Co jakiś czas niebo przeszywają błyski, ale to nadal dość daleko od nas.
W końcu trafiamy na polanę Srvátkova lúka, gdzie znajduje się leśne pole biwakowe. Szeroka łąka, zadaszona wiata i miejsce na ognisko. Brakuje tylko wody i wychodka (a przynajmniej takowego nie widzieliśmy).
Mamy pewne problemy z rozstawieniem namiotu Neski, bo to jego terenowy debiut, a wiadomo jak to jest z tymi dziewicami... Ostatecznie walka z kijkami kończy się sukcesem i można rozpalić ogień
Na kolację są wuszty, kartofle i pieczarki, a także zapiekanki "z kamienia". Z drewnem nie problemu, pełno go w okolicy, w dodatku jest suche, więc pali się znakomicie. Z racji konieczności odciążenia plecaków w ruch idą też różne napitki .
Sobotni poranek jest bardzo ciepły, a budzimy się tak długo, że niepostrzeżenie przechodzi w przedpołudnie.
Na śniadanie znów wędzimy się przy ognisku, co również jest majówkową tradycją. Potem pora wreszcie się spakować i opuścić sympatyczną miejscówkę.
Większość dzisiejszego odcinka to kilkanaście kilometrów czerwoną Cestą hrdinov SNP - najdłuższym słowackim szlakiem ciągnącym się przez całe państwo. Wielokrotnie pokonywałem różne jego fragmenty, ale całości chyba nie dałbym rady na raz, bowiem liczy on ponad 700 kilometrów (razem z Štefánikovą magistrálą).
Pierwsze półtorej godziny nie obfituje w nadzwyczajnie ciekawe miejsca: przechodzimy obok jakiejś zamkniętej chatki, a oprócz tego las i las. Natomiast jest w miarę płasko, bowiem wszystkie górki trawersujemy, zatem łykamy odległość dość szybko.
Temperatura rośnie w górę i zaczyna ubywać wody. Niby są jakieś strumyczki, ale albo wyschnięte albo niezbyt czyste.
W pewnym momencie zaczyna się odkryty teren z zabudowaniami - niewielki przysiółek Lapšovci. Ładnie położony, ale mieszkać bym tu nie chciał.
Przechodząc nad potokiem widzimy w dole Maxa, który tak popędził do przodu, iż spodziewaliśmy się, że spotkamy go dopiero w najbliższej wiosce siedzącego na piwie. Ten tymczasem postanowił urządzić sobie kąpiel, z czego (prawie) wszyscy także korzystamy .
W słońcu wszystko szybko schnie, ale po ruszeniu w dalszą drogę człowiek znowu się poci, zwłaszcza, że mamy trochę krótkiego podejścia.
Na niewielkiej przełęczy chwilowy postój, po którym okazuje się, iż... nie mam kapelusza! Jeszcze chwilę wcześniej nosiłem go na głowie, potem ściągnąłem i zniknął !
Pozostało nam zejście w dół do kolejnej doliny. Szlak jest tu słabo oznaczony, czasem wręcz znaczków nie ma wcale! Idziemy na wyczucie, miejscami jako ścieżka służy kawałek zaoranego pola.
Z boku wyrastają poszarpane grzbiety, na które będziemy wspinać się za jakiś czas. Nie ma dnia bez "ściany płaczu". Podejście musi być ostre, bo w końcu to sam Strážov.
Po prawej ładny wąwozik z drogą asfaltową.
Plan majówki ułożyłem taki, aby każdego dnia mieć na trasie co najmniej jedną miejscowość, w której można sobie usiąść w knajpie i/lub uzupełnić zapasy. Dzisiaj przechodzimy przez Zliechov (niem. Glashütte, węg. Zsolt), wioskę w całości otoczoną górami.
Spotykamy jegomościa, który kombinuje coś z ogrodzeniem przy szlaku. Próbuję wypytać się o "atrakcje" Zliechova, ale mamy pecha, bowiem trafiamy na pijanego jąkałę. Co prawda potwierdził, że mają tu sklep i restaurację, lecz godziny otwarcia mu się mieszały.
Pierwsze zabudowania wioski wyglądają bardzo biednie... Sypiące się chałupy, cygańskie domki, wreszcie gospodarstwo z wynędzniałymi owcami, a Aga stwierdziła, że widziała wśród nich także dwie martwe.
Tablica z poprzedniego systemu.
Centrum Zliechova: skrzyżowanie, przystanek i kościół św. Wawrzyńca, pierwotnie gotycki.
Pomnik Poległych - mężczyźni w austriackich mundurach.
Biegające dzieciaki wybijają nas z błędu: nie ma tu restauracji, co najwyżej knajpka. No cóż, lepsze to niż nic.
W środku chłodek i milcząca grupa stałych bywalców zaskoczona widokiem obcych. Facet, który przyjechał na motocyklu, wybija szybkim haustem piwo i poprawia kielonkiem. Widać, że odpowiedzialny człowiek, w końcu mógł się uwalić do nieprzytomności.
Sklep, otwarty do 17-tej, położony jest po drugiej stronie ulicy, zatem udaje nam się zrobić zakupy.
Siedzi się przyjemnie, ale niektórzy sugerują, że można podążać dalej, zwłaszcza, iż na zewnątrz niepokojąco gromadzą się ciemniejsze chmury właśnie tam, gdzie mamy iść.
Przed wyjściem napełniamy jeszcze butelki wodą - chcieliśmy kranówę z kibla, ale pani z obsługi sama zaproponowała swój kranik na zapleczu .
No więc komu w drogę, temu...
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Góry Strażowskie i Mała Fatra - majówka bez tłumów
Moze tylko odpoczywaly? Czy byly juz czesciowo rozlozone?a Aga stwierdziła, że widziała wśród nich także dwie martwe.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Góry Strażowskie i Mała Fatra - majówka bez tłumów
ponoć leżały nogami do góry i były lekko powykręcane
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Góry Strażowskie i Mała Fatra - majówka bez tłumów
Leniwe poranki to jest to!
Tak lubię
Tak lubię
Re: Góry Strażowskie i Mała Fatra - majówka bez tłumów
A potem okazuje się, że jednak były za leniwe i czas za szybko ucieka
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Góry Strażowskie i Mała Fatra - majówka bez tłumów
Najkrótsze podejście na Strážov prowadzi ze Zliechova i jako takie wybiera chyba większość turystów. Również i my z niego skorzystamy, zwłaszcza, że właśnie w tej wiosce jesteśmy .
Opuszczając centrum mijamy pomnik Słowackiego Powstania Narodowego upiększony armatą, a także kilka drewnianych domów, które uchowały się na obrzeżach. Pod jednym z gospodarstw zaparkował niezdzieralny maluch.
Ostatnie zdjęcie potwierdza, iż przybywa chmur. Po wyjściu na łąki zaczyna lekko padać, ale na szczęście po chwili przechodzi.
Na skraju rezerwatu - podobnie jak wczoraj - puszczamy dziewczyny przodem, bowiem tu zaczyna się najgorsze podejście: około 500 metrów w górę na krótkim odcinku. Dla osłodzenia wysiłku wraca słońce.
Gramoląc się ścianą płaczu spotykamy chyba pierwszego turystę podczas tego wypadu: starszy facet pyta się, gdzie idziemy o tak późnej porze. Mówię mu, że do chatki.
- Ale to jeszcze ze cztery kilometry - rzuca.
- Nieee, to maksymalnie dwa. O, tutaj - pokazuję mu na mapie.
- Tak, to tam, ale cztery kilometry na pewno - nie daje się przekonać.
Oczywiście nie miał racji, gdyż było to znacznie bliżej.
Zasapani wchodzimy na przełęcz (sedlo pod Strážovom), gdzie znajduje się rozwidlenie szlaków. Dziewczyn nie ma. Może skoczyły na Strážov obejrzeć zachód słońca? Dla pewności dzwonię jednak do Neski; okazało się, iż odpuściły najwyższy szczyt, a siedzą trochę niżej, na żółtym szlaku którym będziemy teraz kawałek schodzić. Owo zejście także było momentami bardzo strome i aż jęknąłem, wyobrażając sobie, iż jutro będziemy się nim wracać.
Po kilku chwilach dochodzimy do punktu określanego jako Medvieda skala. Aga i Inez już tam czekają - czyli jednak dotarły przed nami . W miejscu tym stoi niewielka drewniana chata, wypatrzona przeze mnie jako miejsce noclegowe.
Niestety, nie jest ona w zbyt dobrym stanie, a w środku panuje zwyczajny syf. Agnieszka stwierdza, że na materacach gniazdują pluskwy (i mendy) .
Mnie to tam w sumie nie przeszkadza, po rozłożeniu karimaty mógłbym się na nich wyłożyć. Ostatecznie jednak decydujemy się rozbić namioty: Inez na trawniku, który pokazuje ruchem ręki...
...a Max... w środku chatki .
Zanim dzień się skończy wyskakuję na pobliską "misową" skałę, z której widać dolinę pod nami, nieco zamgloną.
Reszta ekipy ma jakieś ciągłe obawy co do okolicy: co rusz wspominają, że to chatka z horroru, że hałasująca w lesie sowa to zakamuflowany niedźwiedź i tym podobne. Dodatkowo pod ścianą domku leży sterta kości, co oznacza, iż jakieś stworzenie gwałtownie zakończyło tu życie.
Przy rozpalonym ogniu od razu robi się przyjemniej i bezpieczniej, można też pozbyć się większości pozostałych zapasów.
W nocy nie wydarzyła się żadna tragedia, nie licząc obolałych pleców od twardej ziemi i podłogi. Liczba kości pod chatką pozostała taka sama .
Poranek na razie jest chłodny. Nad Strážovem sporo chmur, ale w oddali więcej przejaśnień.
Ponownie organizujemy ognisko na śniadanie, po czym następuje mniej przyjemny moment, a mianowicie wejście pod przełęcz, na której byliśmy wczoraj. Według tablicy to 200 metrów przewyższenia zajmujące 40 minut, ale było to mocno na wyrost, bo skróciliśmy ten czas do jakiegoś kwadransa, a i różnicy wysokości nie było takiej dużej.
Kolejny odcinek (znowu cesta hridnov SNP) jest łagodniejszy i przyjemniejszy, bowiem zakosami trawersujemy górkę. Wyżej pojawiają się pola czosnku niedźwiedziego, co wzbudza wielki entuzjazm u Neski .
Lúka pod Strážovom to wielka dziura wśród lasu.
Rzucamy plecaki między drzewa i na lekko ruszamy w kierunku szczytu. W oddali majaczy panorama Małej Fatry.
Strážov liczy 1213 metrów - a konkretnie to tyle ma najwyższy punkt rozległego masywu skalnego. Wbrew temu co można przeczytać w internecie z tego miejsca nie ma dookolnej panoramy, a "jedynie" od południa do zachodu.
Przejrzystość nie powala. Najlepiej widać ciągnący się w dole Zliechov. Można nawet dojrzeć knajpę, w której wczoraj siedzieliśmy, a także gospodarstwo z martwymi owcami .
Mniej więcej na środku horyzontu jest Vápeč, zdobyty przez nas dwa dni temu. Za nim ledwo majaczy dolina Wagu, ale już góry na granicy z Czechami są nieobecne.
Każdy szaleje z aparatem lub smartfonem, ja próbowałem jeszcze z faną, ale silny wiatr skutecznie mi przeszkadzał.
Zdjęcia grupowego też nie mogło zabraknąć, w końcu jakieś potwierdzenie kolejnego szczytu do Korony Gór Słowacji musi być !
Niezła skała! Ciekawe ile osób z niej spadło? Postawiony obok tabliczki szczytowej krzyż z imieniem i nazwiskiem świadczył, że nie wszyscy mieli stąd fajne wspomnienia. Od dołu prowadzi wąska ścieżka, ktoś musi zatem nią chodzić.
Inny większy krzyż wbito poniżej skałek. Jest to wersja "lotaryńska", czyli z podwójną belką poprzeczną, widniejący w herbie Słowacji i Węgier.
Pojawiają się inni turyści. Najpierw pojedynczy, potem kilkuosobowe grupy. Nie są to jeszcze tłumy, ale zdecydowanie zaczyna robić się tłoczniej, więc wracamy na łąkę, gdzie plecaki nieniepokojone leżą w krzakach.
Kilka następnych kilometrów to głównie schodzenie - początkowo mocno obciążające kolana, potem łagodniejsze. Są dywany czosnku, tabliczki z czasów socjalistycznej Czechosłowacji (dość często pojawiające się na najdłuższym słowackim szlaku) oraz piękny, bukowy las.
Na samym dole spotykamy żwawy strumień, w którym postanawiamy dokonać szybkiej kąpieli.
Po rannych chmurach nie ma już śladu, słońce pali konkretnie, więc suszenie odbywa się bardzo szybko. I tylko takie dziwne miny turystów mijających leżącego na środku drogi chłopa w bokserkach... .
Ładnie tutaj.
Dochodzimy do asfaltu. Może łapać stopa? Eee, nie - zostało nam może z półtora kilometra maszerowania, do tego ruch mizerny, a otoczenie przyjemne.
Z naprzeciwka maszeruje babcia w kuchennym fartuchu i wiązanką sztucznych kwiatów. Pozdrawiamy się wzajemnie i każdy ciągnie w swoją stronę.
Tablica miejscowości Čičmany (niem. Zimmermannshau, węg. Csicsmány). Miejscowość słynie ze swoich drewnianych chat malowanych w białe wzory. To wioska turystyczna, więc wiedziałem też, iż uda nam się tu skorzystać z uroków cywilizacji.
Wpadamy do restauracji, która również zdobiona jest białymi wzorkami. W menu sporo lokalnych potraw, ale decyduję się na nieśmiertelną zupę czosnkową, do tego słodką marlenkę i piwo z małego browaru ERB w Bańskiej Szczawnicy. Ceny dość przystępne, tylko za "napój turysty z pianką" policzyli sobie ponad dwa euro! Ale warto było, bo bardzo smaczne!
Idąc do przystanku w centrum przyglądamy się zabudowie Čičman. Niedaleko stoi kasztel z XVIII wieku pełniący funkcję hotelu-restauracji, ale wygląda zdecydowanie drożej niż "nasza" jadłodajnia.
Przez środek płynie Rajčianka. Ciekawe jak zareagowaliby ludzie, gdyby nagle urządzić tu kąpiel?
Północna część wioski zdominowana jest przez drewno. Istnieją legendy o pochodzeniu i znaczeniu tej ornamentyki, jednak prawdopodobnie białe wzorki miały chronić przed nagrzewaniem się wnętrz, a także odganiać złe duchy.
Na tablicy wypisano nazwy poszczególnych symboli. Wiele z nich można znaleźć także na miejscowych haftach. Najbardziej utkwił mi opis gwiazdek - są to "dupki kurczaka" .
Ludowy motyw znalazł się nawet na tablicy poległych w 1944 roku.
Jedyny minus wizyty w Čičmanach stanowił zamknięty sklep. Według informacji z www miał być otwarty do 16-tej, a w rzeczywistości kres sobotniej działalności wyznaczała godzina 11.30.
Strážovské vrchy w wersji pieszej żegnamy, lecz to nie koniec majówkowej przygody. Kolejnym krokiem będzie skorzystanie z autobusu, który zawiezie nas do pobliskiej wioski.
Na dworze żar leje się z nieba, a niektórym chce się w taką pogodę biegać!
Sąsiednia miejscowość to Fačkov (węg. Facskó). Sąsiedztwo jest dość umowne, bowiem obydwie osady dzieli około 10 kilometrów "niczego". Trochę intrygowała mnie nazwa miejscowości, a okazało się, iż pochodzi od imienia pierwszego wójta.
W przeciwieństwie do Čičman panuje tutaj cisza i spokój. Przy głównym skrzyżowaniu mają nawet dość duży market, ale cóż z tego, skoro od południa nieczynny. Rysuje się problem odnośnie naszego zaopatrzenia...
Sytuacja nie jest jednak beznadziejna, bowiem kilkaset metrów dalej działa karczma, a raczej spelunka z gatunku tych wielce sympatycznych. Nie mamy zresztą zbyt dużego wyboru odnośnie ewentualnej aktywności, bowiem musimy poczekać półtorej godziny na następny autobus.
W knajpce bytują nie do końca trzeźwi miejscowi, kilkoro rowerzystów. Potem zaczynają pojawiać się grupy emerytów tworzących sztuczne kolejki do baru. Na ścianie rzutnik wyświetla mecze z MŚ w hokeju na lodzie - Słowacy będą grać dopiero wieczorem, więc zainteresowanie na razie małe.
Knajpa to nie sklep, ale można tu kupić kilka rzeczy, np. wędzony ser. Z alkoholem też nie ma problemu, a na wynos decydujemy się na vaječný likér. Niestety, mieli tylko jedną flaszkę.
Fačkov położony jest w głębokiej dolinie na granicy dwóch pasm górskich. A skoro skończyliśmy jedne, to wkrótce zaczniemy drugie; sylwetka górki, na którą będziemy się jeszcze dziś wdrapywać, doskonale widoczna jest z prawie każdego miejsca wioski.
Opuszczając centrum mijamy pomnik Słowackiego Powstania Narodowego upiększony armatą, a także kilka drewnianych domów, które uchowały się na obrzeżach. Pod jednym z gospodarstw zaparkował niezdzieralny maluch.
Ostatnie zdjęcie potwierdza, iż przybywa chmur. Po wyjściu na łąki zaczyna lekko padać, ale na szczęście po chwili przechodzi.
Na skraju rezerwatu - podobnie jak wczoraj - puszczamy dziewczyny przodem, bowiem tu zaczyna się najgorsze podejście: około 500 metrów w górę na krótkim odcinku. Dla osłodzenia wysiłku wraca słońce.
Gramoląc się ścianą płaczu spotykamy chyba pierwszego turystę podczas tego wypadu: starszy facet pyta się, gdzie idziemy o tak późnej porze. Mówię mu, że do chatki.
- Ale to jeszcze ze cztery kilometry - rzuca.
- Nieee, to maksymalnie dwa. O, tutaj - pokazuję mu na mapie.
- Tak, to tam, ale cztery kilometry na pewno - nie daje się przekonać.
Oczywiście nie miał racji, gdyż było to znacznie bliżej.
Zasapani wchodzimy na przełęcz (sedlo pod Strážovom), gdzie znajduje się rozwidlenie szlaków. Dziewczyn nie ma. Może skoczyły na Strážov obejrzeć zachód słońca? Dla pewności dzwonię jednak do Neski; okazało się, iż odpuściły najwyższy szczyt, a siedzą trochę niżej, na żółtym szlaku którym będziemy teraz kawałek schodzić. Owo zejście także było momentami bardzo strome i aż jęknąłem, wyobrażając sobie, iż jutro będziemy się nim wracać.
Po kilku chwilach dochodzimy do punktu określanego jako Medvieda skala. Aga i Inez już tam czekają - czyli jednak dotarły przed nami . W miejscu tym stoi niewielka drewniana chata, wypatrzona przeze mnie jako miejsce noclegowe.
Niestety, nie jest ona w zbyt dobrym stanie, a w środku panuje zwyczajny syf. Agnieszka stwierdza, że na materacach gniazdują pluskwy (i mendy) .
Mnie to tam w sumie nie przeszkadza, po rozłożeniu karimaty mógłbym się na nich wyłożyć. Ostatecznie jednak decydujemy się rozbić namioty: Inez na trawniku, który pokazuje ruchem ręki...
...a Max... w środku chatki .
Zanim dzień się skończy wyskakuję na pobliską "misową" skałę, z której widać dolinę pod nami, nieco zamgloną.
Reszta ekipy ma jakieś ciągłe obawy co do okolicy: co rusz wspominają, że to chatka z horroru, że hałasująca w lesie sowa to zakamuflowany niedźwiedź i tym podobne. Dodatkowo pod ścianą domku leży sterta kości, co oznacza, iż jakieś stworzenie gwałtownie zakończyło tu życie.
Przy rozpalonym ogniu od razu robi się przyjemniej i bezpieczniej, można też pozbyć się większości pozostałych zapasów.
W nocy nie wydarzyła się żadna tragedia, nie licząc obolałych pleców od twardej ziemi i podłogi. Liczba kości pod chatką pozostała taka sama .
Poranek na razie jest chłodny. Nad Strážovem sporo chmur, ale w oddali więcej przejaśnień.
Ponownie organizujemy ognisko na śniadanie, po czym następuje mniej przyjemny moment, a mianowicie wejście pod przełęcz, na której byliśmy wczoraj. Według tablicy to 200 metrów przewyższenia zajmujące 40 minut, ale było to mocno na wyrost, bo skróciliśmy ten czas do jakiegoś kwadransa, a i różnicy wysokości nie było takiej dużej.
Kolejny odcinek (znowu cesta hridnov SNP) jest łagodniejszy i przyjemniejszy, bowiem zakosami trawersujemy górkę. Wyżej pojawiają się pola czosnku niedźwiedziego, co wzbudza wielki entuzjazm u Neski .
Lúka pod Strážovom to wielka dziura wśród lasu.
Rzucamy plecaki między drzewa i na lekko ruszamy w kierunku szczytu. W oddali majaczy panorama Małej Fatry.
Strážov liczy 1213 metrów - a konkretnie to tyle ma najwyższy punkt rozległego masywu skalnego. Wbrew temu co można przeczytać w internecie z tego miejsca nie ma dookolnej panoramy, a "jedynie" od południa do zachodu.
Przejrzystość nie powala. Najlepiej widać ciągnący się w dole Zliechov. Można nawet dojrzeć knajpę, w której wczoraj siedzieliśmy, a także gospodarstwo z martwymi owcami .
Mniej więcej na środku horyzontu jest Vápeč, zdobyty przez nas dwa dni temu. Za nim ledwo majaczy dolina Wagu, ale już góry na granicy z Czechami są nieobecne.
Każdy szaleje z aparatem lub smartfonem, ja próbowałem jeszcze z faną, ale silny wiatr skutecznie mi przeszkadzał.
Zdjęcia grupowego też nie mogło zabraknąć, w końcu jakieś potwierdzenie kolejnego szczytu do Korony Gór Słowacji musi być !
Niezła skała! Ciekawe ile osób z niej spadło? Postawiony obok tabliczki szczytowej krzyż z imieniem i nazwiskiem świadczył, że nie wszyscy mieli stąd fajne wspomnienia. Od dołu prowadzi wąska ścieżka, ktoś musi zatem nią chodzić.
Inny większy krzyż wbito poniżej skałek. Jest to wersja "lotaryńska", czyli z podwójną belką poprzeczną, widniejący w herbie Słowacji i Węgier.
Pojawiają się inni turyści. Najpierw pojedynczy, potem kilkuosobowe grupy. Nie są to jeszcze tłumy, ale zdecydowanie zaczyna robić się tłoczniej, więc wracamy na łąkę, gdzie plecaki nieniepokojone leżą w krzakach.
Kilka następnych kilometrów to głównie schodzenie - początkowo mocno obciążające kolana, potem łagodniejsze. Są dywany czosnku, tabliczki z czasów socjalistycznej Czechosłowacji (dość często pojawiające się na najdłuższym słowackim szlaku) oraz piękny, bukowy las.
Na samym dole spotykamy żwawy strumień, w którym postanawiamy dokonać szybkiej kąpieli.
Po rannych chmurach nie ma już śladu, słońce pali konkretnie, więc suszenie odbywa się bardzo szybko. I tylko takie dziwne miny turystów mijających leżącego na środku drogi chłopa w bokserkach... .
Ładnie tutaj.
Dochodzimy do asfaltu. Może łapać stopa? Eee, nie - zostało nam może z półtora kilometra maszerowania, do tego ruch mizerny, a otoczenie przyjemne.
Z naprzeciwka maszeruje babcia w kuchennym fartuchu i wiązanką sztucznych kwiatów. Pozdrawiamy się wzajemnie i każdy ciągnie w swoją stronę.
Tablica miejscowości Čičmany (niem. Zimmermannshau, węg. Csicsmány). Miejscowość słynie ze swoich drewnianych chat malowanych w białe wzory. To wioska turystyczna, więc wiedziałem też, iż uda nam się tu skorzystać z uroków cywilizacji.
Wpadamy do restauracji, która również zdobiona jest białymi wzorkami. W menu sporo lokalnych potraw, ale decyduję się na nieśmiertelną zupę czosnkową, do tego słodką marlenkę i piwo z małego browaru ERB w Bańskiej Szczawnicy. Ceny dość przystępne, tylko za "napój turysty z pianką" policzyli sobie ponad dwa euro! Ale warto było, bo bardzo smaczne!
Idąc do przystanku w centrum przyglądamy się zabudowie Čičman. Niedaleko stoi kasztel z XVIII wieku pełniący funkcję hotelu-restauracji, ale wygląda zdecydowanie drożej niż "nasza" jadłodajnia.
Przez środek płynie Rajčianka. Ciekawe jak zareagowaliby ludzie, gdyby nagle urządzić tu kąpiel?
Północna część wioski zdominowana jest przez drewno. Istnieją legendy o pochodzeniu i znaczeniu tej ornamentyki, jednak prawdopodobnie białe wzorki miały chronić przed nagrzewaniem się wnętrz, a także odganiać złe duchy.
Na tablicy wypisano nazwy poszczególnych symboli. Wiele z nich można znaleźć także na miejscowych haftach. Najbardziej utkwił mi opis gwiazdek - są to "dupki kurczaka" .
Ludowy motyw znalazł się nawet na tablicy poległych w 1944 roku.
Jedyny minus wizyty w Čičmanach stanowił zamknięty sklep. Według informacji z www miał być otwarty do 16-tej, a w rzeczywistości kres sobotniej działalności wyznaczała godzina 11.30.
Strážovské vrchy w wersji pieszej żegnamy, lecz to nie koniec majówkowej przygody. Kolejnym krokiem będzie skorzystanie z autobusu, który zawiezie nas do pobliskiej wioski.
Na dworze żar leje się z nieba, a niektórym chce się w taką pogodę biegać!
Sąsiednia miejscowość to Fačkov (węg. Facskó). Sąsiedztwo jest dość umowne, bowiem obydwie osady dzieli około 10 kilometrów "niczego". Trochę intrygowała mnie nazwa miejscowości, a okazało się, iż pochodzi od imienia pierwszego wójta.
W przeciwieństwie do Čičman panuje tutaj cisza i spokój. Przy głównym skrzyżowaniu mają nawet dość duży market, ale cóż z tego, skoro od południa nieczynny. Rysuje się problem odnośnie naszego zaopatrzenia...
Sytuacja nie jest jednak beznadziejna, bowiem kilkaset metrów dalej działa karczma, a raczej spelunka z gatunku tych wielce sympatycznych. Nie mamy zresztą zbyt dużego wyboru odnośnie ewentualnej aktywności, bowiem musimy poczekać półtorej godziny na następny autobus.
W knajpce bytują nie do końca trzeźwi miejscowi, kilkoro rowerzystów. Potem zaczynają pojawiać się grupy emerytów tworzących sztuczne kolejki do baru. Na ścianie rzutnik wyświetla mecze z MŚ w hokeju na lodzie - Słowacy będą grać dopiero wieczorem, więc zainteresowanie na razie małe.
Knajpa to nie sklep, ale można tu kupić kilka rzeczy, np. wędzony ser. Z alkoholem też nie ma problemu, a na wynos decydujemy się na vaječný likér. Niestety, mieli tylko jedną flaszkę.
Fačkov położony jest w głębokiej dolinie na granicy dwóch pasm górskich. A skoro skończyliśmy jedne, to wkrótce zaczniemy drugie; sylwetka górki, na którą będziemy się jeszcze dziś wdrapywać, doskonale widoczna jest z prawie każdego miejsca wioski.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Góry Strażowskie i Mała Fatra - majówka bez tłumów
I trzecia część trylogii majówkowej
Kľak jest ostatnim wielkim szczytem w południowej części Małej Fatry Luczańskiej. Jego potężna skalna bryła już z daleka budzi respekt.
Można na niego wchodzić m.in. z Fačkova, ale to aż 900 metrów podejścia, co przy naszych plecakach nie jest najlepszym pomysłem. Korzystamy z opcji alternatywnej i autobusem pospiesznym podjeżdżamy na Fačkovské sedlo, przełęcz wyznaczającą granicę pomiędzy Fatrą a Górami Strażowskimi.
Stąd różnica wysokości to "jedynie" 500 metrów i góra nie wygląda już tak strasznie.
W tym miejscu następuje konfrontacja celów i większość wycieczki opowiada się za zajrzeniem do knajpy . Niestety, kompleks położony przy ruchliwej drodze i przy popularnym węźle szlaków odpycha swoją atmosferą i cenami, tak więc siadamy tylko na chwilę na dworze. Tym razem plusem okazały się plastikowe kubki, do których leją piwo, więc możemy napój wziąć ze sobą w trasę .
Początkowo krótki odcinek idziemy razem z Cestą hrdinov SNP, po prawej mając szeroką łąkę.
Potem główna słowacka magistrala prowadzi prosto, a my odbijamy w lewo do lasu. Szykuje się kolejna ściana płaczu, czyli właściwie dzień jak co dzień.
Na szczęście tym razem szlak koloru żółtego poprowadzono zygzakami, a nie prosto pod górę, zatem zdobywanie kolejnych metrów nie jest tak uciążliwe jak w Strażowskich. Przechodzimy nawet przez "złotą bramę".
Po niecałych trzech kwadrans drzewa częściowo ustępują, bowiem znajdujemy się pod szczytem Reváň (1204 metry n.p.m.). Mamy piękne panoramy w kierunku południowym i południowo-zachodnim!
Dolina rzeki Turiec oddziela nas od Wielkiej Fatry, oddalonej o około 30 kilometrów.
Co prawda normalnie kijków w górach nie używam, ale czasem na chwilę mogę pożyczyć .
Sam szczyt jest jeszcze ciut wyżej. Dotarliśmy tam z Neską pierwsi i zaczęliśmy się zastanawiać nad pozostaniem do zachodu. Ze swojej strony proponuję zejście na pobliskie Reváňske sedlo, tam jednak w cieniu jest bardzo chłodno, wieje nieprzyjemny wiatr, a widoki wcale nie są lepsze i w kierunku przeciwnym do tego, gdzie będzie chować się słońce.
Spoglądamy na zegarek: dopiero 19.15, więc może teoretycznie uda nam się dojść i na Kľak? Błyskawiczna decyzja: Neska rusza do przodu, ja czekam na pozostałą dwójkę, aby oznajmić im tę wiekopomną wieść. Przecież Kľak jest już blisko!
Aga po otrzymaniu informacji dostała jakiegoś niesamowitego kopa i tak popędziła do przodu, że nie szło jej dogonić! Złość, ambicja czy może odpowiednia ilość tabletek? W każdym razie szybko zniknęła nam z oczu...
Przemy przed siebie walcząc z czasem. Słońce pięknie oświetla lasy, ale ja mam wątpliwości, czy uda się zdążyć przed jego zajściem.
Tempo mamy tak szybkie, że jeszcze przed 20-tą dochodzimy do rozstajów pod Kľakiem (Pod Skalou). Obok słupka widać podmurówkę - pozostałość po przedwojennym niewielkim schronisku.
Ale to w tej chwili mało istotne - ważne, że jednak udało nam się tu dotrzeć, choć na Fačkovskim sedle nie sądziłem, że to możliwe. Rzucamy plecaki i podchodzimy na szczyt, to ledwie kilka minut.
Spektakl się zaczyna... Kolory i cień ładnie układają się pod nami w dolinkach potoków spływających do Fačkova. Całość domyka sylwetka Strážova - i pomyśleć, że byliśmy tam kilka godzin wcześniej.
Samo podejście od miejsca, gdzie zostawiliśmy nasz dobytek, jest bardzo widokowe - skały i przepaść.
Wierzchołek Kľaka (Kľaku?) znów upiększony został krzyżem: na każdej większej górce, na której byliśmy, spotykaliśmy taką konstrukcję. Co prawda do polskiej manii zabudowania gór obiektami religijnymi jeszcze daleko, ale nie sposób tego nie zauważyć... Choć z drugiej strony to także jest tzw. krzyż lotaryński (jak na Strážovie), więc bardziej można go traktować jako symbol państwa, a nie wiary.
Oprócz nas kręci się tu kilkanaście osób - spodziewałem się, że nie będziemy sami, bo i miejsce i pasmo jest popularne.
Zachód czas zacząć.
Dobrze, że wziąłem polar, bo piździ konkretnie. Nie wszyscy o tym pomyśleli, więc teraz chłód smaga ich ciała, nawet w pozycji bliskiej kwiatu lotosu .
Czerwony karzeł kończy swoją dzisiejszą podróż.
Została tylko łuna kolejnego minionego dnia...
Przed nami jeszcze około 200 metrów zejścia na dużą polanę, gdzie położona jest útulňa Javorina. To chatka dla turystów z prawdziwego zdarzenia, solidna i dość zadbana. Odbicie ze szlaku nie jest oznaczone, więc trzeba posiadać mapę lub, zgodnie z dzisiejszą modą, GPS-a.
Przy útulňi sporo osób. Słowacy mają swój długi weekend (tyle, że dniem wolnym będzie dla nich wtorek), zatem wielu z nich ruszyło w góry. Mimo to jest jeszcze wolne miejsce na stryszku, decydujemy się jednak tradycyjnie rozbić namioty, gdyż przestrzeni tu od groma.
Potem przychodzimy do ogniska, którego po raz pierwszy nie musimy sami rozpalać, już dawno płonie. Nie mamy jednak prawie żadnych zapasów (efekt zamkniętych sklepów), więc siedzimy przy nim krótko, rozmawiając z parą z Polski (ludzi z tego kraju spotkaliśmy dziś tylko kilkoro, pewnie reszta ruszyła zadeptywać bardziej znane okolice). Wieczór jest coraz zimniejszy i ostatecznie ładujemy się do chatki, gdzie przy świecach atmosfera wielce romantyczna.
Słowacy słuchają w radiu transmisji z meczu MŚ w hokeju na lodzie. Ich drużyna prowadzi z Czechami 2:1 i kiedy już wydaje się, że zwycięstwo mają w kieszeni to... 10 sekund przed końcem trzeciej tercji pada bramka na wyrównanie! Stek bluzg, które nasilają się, kiedy w dogrywce Czesi strzelają zwycięskiego gola!
- K...a, oni tak zawsze prowadzą, prowadzą, a na koniec jedno wielkie g...o - komentuje jeden z kibiców. Skąd my to znamy?
Przed snem dobry nastrój psuje mi nagłe zaginięcie telefonu! Nie mam go w kieszeni, nie ma go w namiocie, nie leży w trawie! Nie mam pojęcia, gdzie mógł mi zaginąć, a nikt do nie zadzwoni, bowiem brak zasięgu.
W czarnych myślach kładę się do śpiwora i z nerwów prawie w ogóle nie śpię... Oczami wyobraźni widzę wizyty w salonie, odzyskiwanie numeru, brak możliwości kontaktu z domem i pracą...
Cały spocony wstaję przed 7-mą, mimo, iż pobudkę zaplanowaliśmy ponad godzinę później. Wiem, że wczoraj dzwoniłem jeszcze na szlaku do Agi i Maxa, zatem telefon mógł mi jedynie wypaść gdzieś w Małej Fatrze. Postanawiam solo iść na Kľaka i tam go poszukać.
Mimo zdenerwowania zabieram ze sobą aparat, zawsze kilka zdjęć można zrobić. Np. naszą piękną miejscówkę noclegową.
Na Kľak prawie wbiegam, bo zajmuje mi to niecałe 20 minut. Jest pięknie, cicho, widoki dookoła cieszą serce. Świetna panorama Gór Strażowskich z ich najwyższym szczytemi i Fačkovskim sedlem. Gdy przejdziemy kawałek dalej to głęboko w dole rozsypane są zabudowania Fačkova.
Ale komórki oczywiście nie ma! Zagaduję dwójkę, która nocowała w jednym z wgłębień skalnych, lecz też nic nie widzieli. W akcie desperacji ruszam w kierunku Reváňskeho sedla, gdzie po raz ostatni korzystałem z urządzenia. Po drodze uważanie oglądam się po krzakach i już raz czy dwa wydaje mi się, że między liśćmi leży znajomy szary kształt, jednak to tylko papierki. W ogóle papieru leży tu sporo, zupełnie jakby ktoś ciągle gubił chusteczki.
Mijam jakiegoś Czecha, który proponuje, że mogę zadzwonić z jego komórki, tylko zupełnie mi to teraz nieprzydatne.
Dochodzę do przełęczy. Nadzieja umiera...
Rozżalony wracam do útulňi. Drzwi otwarte, wszyscy się obudzili.
Zaglądam do środka, a tam na stole... mój telefon! Musiał mi wypaść wieczorem z kieszeni, a rankiem nie mogłem wejść do środka, bowiem Słowacy zamknęli się od wewnątrz. Uff, co za ulga... I taki ładny 5,5 kilometrowy spacerek sobie zrobiłem .
Moja ekipa jest już częściowo spakowana. Pojawia się nawet nerwówka, czy zdążymy zejść na autobus... Damy radę, ale nie ma czasu na dłuższe kontemplowanie nowego dnia.
Załadowani (plecaki sporo lżejsze niż na początku wędrówki) ruszamy... na Kľak. To moje trzecie szczytowanie na tej górze w ciągu ostatnich kilkunastu godzin .
Wypłaszczona Veľká lúka, najwyższa w Małej Fatrze Luczańskiej (1475 m. n.p.m.).
Na Kľaku będzie dziś tłoczno. Jest dopiero po 9-tej, a już od Fačkovského sedla ciągnie trochę ludzi, niektórzy w strojach polsko-tatrzańskich (w domyśle: sandaly, kolorowe adidaski, dżinsy, torebki na ważne przybory, ewentualnie puszczona na cały głos "muzyka").
Staramy się nie zwracać na nich uwagi i ponownie podziwiać to, co natura stworzyła.
Strážov i Čičmany. Sprawiają wrażenie małej wioseczki.
Fačkovské sedlo. Na parkingu stoi już co najmniej ze 20 samochodów, zapewne większość udała się właśnie w naszą stronę, bo to najkrótsze i najłatwiejsze dojście.
Nie wiem co pokazuję, ale musiało to być coś bardzo ważnego!
Atakuje reszta ekipy. W tle Wielka Fatra.
I jeszcze kilka zdjęć z samego szczytu. W środku dolina Rajčianki i prawdopodobnie miasto Rajec. Daleko w tle zamglone Jaworniki. Beskidów nie sposób dostrzec.
W kierunku północno-wschodnim dalsza część Małej Fatry: trzy cycki wystające nad grzbiet po lewej to Mały i Wielki Krywań (Malý Kriváň i Veľký Kriváň) oraz Chleb (37 kilometrów od nas). Przesuwając wzrok w prawo: Suchý vrch, następnie Šíp i Kopa (Wielka Fatra), a potem Wielki Chocz - najbardziej oddalony, bo o nieco ponad 50 kilometrów.
Okej, pora schodzić. Wybrałem szlak niebieski do Fačkova. Ten co ma 900 metrów podejścia, więc teraz tyle będziemy schodzić! Służby już są w gotowości, dookoła lata czarny śmigłowiec (dzień wcześniej faktycznie widzieliśmy helikopter ratowniczy, który krążył nad nami ).
Początek szlaku jest #$@%& ostry! Do tego obsypujące się kamienie, łatwo zjechać w dół. Nie dziwią mnie stojące na kamieniach znicze...
Co parę metrów robimy postój, żeby jeszcze ogarnąć trochę widoczków...
Potem trasa zmienia się w wąską ścieżkę pod granią. Z jednej strony stromo, z drugiej stromo. Czasem osuwiska, ziemia leży niżej.
Idziemy wolno. Czuję, że moje stopy zaczynają się buntować, podobnie jak plecy. Caaały czas w dół. To już wolałem podchodzić, choć może nie w takim miejscu.
Spotykamy Polaka udającego się na Kľak w sandałach. Można i tak. Oprócz tego jeszcze jakaś starsza parka, więcej chętnych na złojenie tego odcinka nie było.
Wreszcie zaczyna robić się trochę bardziej płasko, za to ciaśniej...
Wychodzimy w Suchej dolinie. Najgorsze za nami, fuu. Stopy krzyczą z bólu. Poleciłbym ten szlak osobom, których nie lubię albo tym, którzy chcą mieć problemy z kręgosłupem, dźwigając wielki plecak . Wejście po deszczu albo zimą zostawiam potencjalnym samobójcom, bo niektóre momenty naprawdę były niebezpieczne.
Wbrew nazwie w Suchej dolinie jest woda. Potok płynie aż do wioski i dziewczyny rzucają pomysł, że może by się tak wykąpać? Decyzję mam podjąć ja... Trudny wybór - białe kamienie i chłód kusi, ale z drugiej strony w Fačkovie też można się nawodnić... Ostatecznie decydujemy się poprzestać na obserwacji i pójść dalej.
Dolina jest urokliwa, z tyłu często pojawia się sylwetka góry, z której zeszliśmy.
Miejsce biwakowe. Całkiem niezłe: wiata, plac na ognisko, potok zaraz pod ręką. Może kiedyś skorzystamy w przyszłości?
Znowu kości... tu chyba grasują jacyś polscy myśliwi!
Stopniowo dolina się rozszerza. Czasem mam wrażenie, że jesteśmy na Dzikim Zachodzie. Może pojawi się Apanaczi albo chociaż Clint Eastwood?
Wbrew obawom okazuje się, że nie tylko spokojnie zdążymy na autobus, ale nawet na wcześniejszy kurs. Nie bardzo mi to pasuje, więc staram się iść wolno, choć w ogóle mi to nie wychodzi .
Na szczęście Neska sprawdza w internecie połączenia i wychodzi na to, że nie musimy się spieszyć, więc łaskawie zgadza się, aby posiedzieć jeszcze trochę w Fačkovie . Przy wejściu do wiochy wita taki lekko kiczowaty domek.
Nie namyślając się długo uderzamy do karczmy, w której byliśmy wczoraj. Cholernie podoba mi się to miejsce!
Psów nie wpuszczają, ale koty mogą wejść .
Zwierząt domowych tu sporo, wszystkie skore do zabawy.
Na pożegnanie wypijamy z Maxem po kielonku płynu do płukania ust...
Autobusem z zafuczałym kierowcą transportujemy się do Żyliny. Tam godzina oczekiwania i pociąg na Czeski Cieszyn, który nad Olzę przybywa z opóźnieniem. Wychodzi na to, że żaden z zugów podczas tego wyjazdu nie przyjechał do celu punktualnie... Na szczęście udaje nam się przebiec na polską stronę i przesiąść do autobusu (busików "braterskiej" firmy mam serdecznie dość!).
I w ten oto sposób zakończyliśmy majówkę. Pięknie było!
Kľak jest ostatnim wielkim szczytem w południowej części Małej Fatry Luczańskiej. Jego potężna skalna bryła już z daleka budzi respekt.
Można na niego wchodzić m.in. z Fačkova, ale to aż 900 metrów podejścia, co przy naszych plecakach nie jest najlepszym pomysłem. Korzystamy z opcji alternatywnej i autobusem pospiesznym podjeżdżamy na Fačkovské sedlo, przełęcz wyznaczającą granicę pomiędzy Fatrą a Górami Strażowskimi.
Stąd różnica wysokości to "jedynie" 500 metrów i góra nie wygląda już tak strasznie.
W tym miejscu następuje konfrontacja celów i większość wycieczki opowiada się za zajrzeniem do knajpy . Niestety, kompleks położony przy ruchliwej drodze i przy popularnym węźle szlaków odpycha swoją atmosferą i cenami, tak więc siadamy tylko na chwilę na dworze. Tym razem plusem okazały się plastikowe kubki, do których leją piwo, więc możemy napój wziąć ze sobą w trasę .
Początkowo krótki odcinek idziemy razem z Cestą hrdinov SNP, po prawej mając szeroką łąkę.
Potem główna słowacka magistrala prowadzi prosto, a my odbijamy w lewo do lasu. Szykuje się kolejna ściana płaczu, czyli właściwie dzień jak co dzień.
Na szczęście tym razem szlak koloru żółtego poprowadzono zygzakami, a nie prosto pod górę, zatem zdobywanie kolejnych metrów nie jest tak uciążliwe jak w Strażowskich. Przechodzimy nawet przez "złotą bramę".
Po niecałych trzech kwadrans drzewa częściowo ustępują, bowiem znajdujemy się pod szczytem Reváň (1204 metry n.p.m.). Mamy piękne panoramy w kierunku południowym i południowo-zachodnim!
Dolina rzeki Turiec oddziela nas od Wielkiej Fatry, oddalonej o około 30 kilometrów.
Co prawda normalnie kijków w górach nie używam, ale czasem na chwilę mogę pożyczyć .
Sam szczyt jest jeszcze ciut wyżej. Dotarliśmy tam z Neską pierwsi i zaczęliśmy się zastanawiać nad pozostaniem do zachodu. Ze swojej strony proponuję zejście na pobliskie Reváňske sedlo, tam jednak w cieniu jest bardzo chłodno, wieje nieprzyjemny wiatr, a widoki wcale nie są lepsze i w kierunku przeciwnym do tego, gdzie będzie chować się słońce.
Spoglądamy na zegarek: dopiero 19.15, więc może teoretycznie uda nam się dojść i na Kľak? Błyskawiczna decyzja: Neska rusza do przodu, ja czekam na pozostałą dwójkę, aby oznajmić im tę wiekopomną wieść. Przecież Kľak jest już blisko!
Aga po otrzymaniu informacji dostała jakiegoś niesamowitego kopa i tak popędziła do przodu, że nie szło jej dogonić! Złość, ambicja czy może odpowiednia ilość tabletek? W każdym razie szybko zniknęła nam z oczu...
Przemy przed siebie walcząc z czasem. Słońce pięknie oświetla lasy, ale ja mam wątpliwości, czy uda się zdążyć przed jego zajściem.
Tempo mamy tak szybkie, że jeszcze przed 20-tą dochodzimy do rozstajów pod Kľakiem (Pod Skalou). Obok słupka widać podmurówkę - pozostałość po przedwojennym niewielkim schronisku.
Ale to w tej chwili mało istotne - ważne, że jednak udało nam się tu dotrzeć, choć na Fačkovskim sedle nie sądziłem, że to możliwe. Rzucamy plecaki i podchodzimy na szczyt, to ledwie kilka minut.
Spektakl się zaczyna... Kolory i cień ładnie układają się pod nami w dolinkach potoków spływających do Fačkova. Całość domyka sylwetka Strážova - i pomyśleć, że byliśmy tam kilka godzin wcześniej.
Samo podejście od miejsca, gdzie zostawiliśmy nasz dobytek, jest bardzo widokowe - skały i przepaść.
Wierzchołek Kľaka (Kľaku?) znów upiększony został krzyżem: na każdej większej górce, na której byliśmy, spotykaliśmy taką konstrukcję. Co prawda do polskiej manii zabudowania gór obiektami religijnymi jeszcze daleko, ale nie sposób tego nie zauważyć... Choć z drugiej strony to także jest tzw. krzyż lotaryński (jak na Strážovie), więc bardziej można go traktować jako symbol państwa, a nie wiary.
Oprócz nas kręci się tu kilkanaście osób - spodziewałem się, że nie będziemy sami, bo i miejsce i pasmo jest popularne.
Zachód czas zacząć.
Dobrze, że wziąłem polar, bo piździ konkretnie. Nie wszyscy o tym pomyśleli, więc teraz chłód smaga ich ciała, nawet w pozycji bliskiej kwiatu lotosu .
Czerwony karzeł kończy swoją dzisiejszą podróż.
Została tylko łuna kolejnego minionego dnia...
Przed nami jeszcze około 200 metrów zejścia na dużą polanę, gdzie położona jest útulňa Javorina. To chatka dla turystów z prawdziwego zdarzenia, solidna i dość zadbana. Odbicie ze szlaku nie jest oznaczone, więc trzeba posiadać mapę lub, zgodnie z dzisiejszą modą, GPS-a.
Przy útulňi sporo osób. Słowacy mają swój długi weekend (tyle, że dniem wolnym będzie dla nich wtorek), zatem wielu z nich ruszyło w góry. Mimo to jest jeszcze wolne miejsce na stryszku, decydujemy się jednak tradycyjnie rozbić namioty, gdyż przestrzeni tu od groma.
Potem przychodzimy do ogniska, którego po raz pierwszy nie musimy sami rozpalać, już dawno płonie. Nie mamy jednak prawie żadnych zapasów (efekt zamkniętych sklepów), więc siedzimy przy nim krótko, rozmawiając z parą z Polski (ludzi z tego kraju spotkaliśmy dziś tylko kilkoro, pewnie reszta ruszyła zadeptywać bardziej znane okolice). Wieczór jest coraz zimniejszy i ostatecznie ładujemy się do chatki, gdzie przy świecach atmosfera wielce romantyczna.
Słowacy słuchają w radiu transmisji z meczu MŚ w hokeju na lodzie. Ich drużyna prowadzi z Czechami 2:1 i kiedy już wydaje się, że zwycięstwo mają w kieszeni to... 10 sekund przed końcem trzeciej tercji pada bramka na wyrównanie! Stek bluzg, które nasilają się, kiedy w dogrywce Czesi strzelają zwycięskiego gola!
- K...a, oni tak zawsze prowadzą, prowadzą, a na koniec jedno wielkie g...o - komentuje jeden z kibiców. Skąd my to znamy?
Przed snem dobry nastrój psuje mi nagłe zaginięcie telefonu! Nie mam go w kieszeni, nie ma go w namiocie, nie leży w trawie! Nie mam pojęcia, gdzie mógł mi zaginąć, a nikt do nie zadzwoni, bowiem brak zasięgu.
W czarnych myślach kładę się do śpiwora i z nerwów prawie w ogóle nie śpię... Oczami wyobraźni widzę wizyty w salonie, odzyskiwanie numeru, brak możliwości kontaktu z domem i pracą...
Cały spocony wstaję przed 7-mą, mimo, iż pobudkę zaplanowaliśmy ponad godzinę później. Wiem, że wczoraj dzwoniłem jeszcze na szlaku do Agi i Maxa, zatem telefon mógł mi jedynie wypaść gdzieś w Małej Fatrze. Postanawiam solo iść na Kľaka i tam go poszukać.
Mimo zdenerwowania zabieram ze sobą aparat, zawsze kilka zdjęć można zrobić. Np. naszą piękną miejscówkę noclegową.
Na Kľak prawie wbiegam, bo zajmuje mi to niecałe 20 minut. Jest pięknie, cicho, widoki dookoła cieszą serce. Świetna panorama Gór Strażowskich z ich najwyższym szczytemi i Fačkovskim sedlem. Gdy przejdziemy kawałek dalej to głęboko w dole rozsypane są zabudowania Fačkova.
Ale komórki oczywiście nie ma! Zagaduję dwójkę, która nocowała w jednym z wgłębień skalnych, lecz też nic nie widzieli. W akcie desperacji ruszam w kierunku Reváňskeho sedla, gdzie po raz ostatni korzystałem z urządzenia. Po drodze uważanie oglądam się po krzakach i już raz czy dwa wydaje mi się, że między liśćmi leży znajomy szary kształt, jednak to tylko papierki. W ogóle papieru leży tu sporo, zupełnie jakby ktoś ciągle gubił chusteczki.
Mijam jakiegoś Czecha, który proponuje, że mogę zadzwonić z jego komórki, tylko zupełnie mi to teraz nieprzydatne.
Dochodzę do przełęczy. Nadzieja umiera...
Rozżalony wracam do útulňi. Drzwi otwarte, wszyscy się obudzili.
Zaglądam do środka, a tam na stole... mój telefon! Musiał mi wypaść wieczorem z kieszeni, a rankiem nie mogłem wejść do środka, bowiem Słowacy zamknęli się od wewnątrz. Uff, co za ulga... I taki ładny 5,5 kilometrowy spacerek sobie zrobiłem .
Moja ekipa jest już częściowo spakowana. Pojawia się nawet nerwówka, czy zdążymy zejść na autobus... Damy radę, ale nie ma czasu na dłuższe kontemplowanie nowego dnia.
Załadowani (plecaki sporo lżejsze niż na początku wędrówki) ruszamy... na Kľak. To moje trzecie szczytowanie na tej górze w ciągu ostatnich kilkunastu godzin .
Wypłaszczona Veľká lúka, najwyższa w Małej Fatrze Luczańskiej (1475 m. n.p.m.).
Na Kľaku będzie dziś tłoczno. Jest dopiero po 9-tej, a już od Fačkovského sedla ciągnie trochę ludzi, niektórzy w strojach polsko-tatrzańskich (w domyśle: sandaly, kolorowe adidaski, dżinsy, torebki na ważne przybory, ewentualnie puszczona na cały głos "muzyka").
Staramy się nie zwracać na nich uwagi i ponownie podziwiać to, co natura stworzyła.
Strážov i Čičmany. Sprawiają wrażenie małej wioseczki.
Fačkovské sedlo. Na parkingu stoi już co najmniej ze 20 samochodów, zapewne większość udała się właśnie w naszą stronę, bo to najkrótsze i najłatwiejsze dojście.
Nie wiem co pokazuję, ale musiało to być coś bardzo ważnego!
Atakuje reszta ekipy. W tle Wielka Fatra.
I jeszcze kilka zdjęć z samego szczytu. W środku dolina Rajčianki i prawdopodobnie miasto Rajec. Daleko w tle zamglone Jaworniki. Beskidów nie sposób dostrzec.
W kierunku północno-wschodnim dalsza część Małej Fatry: trzy cycki wystające nad grzbiet po lewej to Mały i Wielki Krywań (Malý Kriváň i Veľký Kriváň) oraz Chleb (37 kilometrów od nas). Przesuwając wzrok w prawo: Suchý vrch, następnie Šíp i Kopa (Wielka Fatra), a potem Wielki Chocz - najbardziej oddalony, bo o nieco ponad 50 kilometrów.
Okej, pora schodzić. Wybrałem szlak niebieski do Fačkova. Ten co ma 900 metrów podejścia, więc teraz tyle będziemy schodzić! Służby już są w gotowości, dookoła lata czarny śmigłowiec (dzień wcześniej faktycznie widzieliśmy helikopter ratowniczy, który krążył nad nami ).
Początek szlaku jest #$@%& ostry! Do tego obsypujące się kamienie, łatwo zjechać w dół. Nie dziwią mnie stojące na kamieniach znicze...
Co parę metrów robimy postój, żeby jeszcze ogarnąć trochę widoczków...
Potem trasa zmienia się w wąską ścieżkę pod granią. Z jednej strony stromo, z drugiej stromo. Czasem osuwiska, ziemia leży niżej.
Idziemy wolno. Czuję, że moje stopy zaczynają się buntować, podobnie jak plecy. Caaały czas w dół. To już wolałem podchodzić, choć może nie w takim miejscu.
Spotykamy Polaka udającego się na Kľak w sandałach. Można i tak. Oprócz tego jeszcze jakaś starsza parka, więcej chętnych na złojenie tego odcinka nie było.
Wreszcie zaczyna robić się trochę bardziej płasko, za to ciaśniej...
Wychodzimy w Suchej dolinie. Najgorsze za nami, fuu. Stopy krzyczą z bólu. Poleciłbym ten szlak osobom, których nie lubię albo tym, którzy chcą mieć problemy z kręgosłupem, dźwigając wielki plecak . Wejście po deszczu albo zimą zostawiam potencjalnym samobójcom, bo niektóre momenty naprawdę były niebezpieczne.
Wbrew nazwie w Suchej dolinie jest woda. Potok płynie aż do wioski i dziewczyny rzucają pomysł, że może by się tak wykąpać? Decyzję mam podjąć ja... Trudny wybór - białe kamienie i chłód kusi, ale z drugiej strony w Fačkovie też można się nawodnić... Ostatecznie decydujemy się poprzestać na obserwacji i pójść dalej.
Dolina jest urokliwa, z tyłu często pojawia się sylwetka góry, z której zeszliśmy.
Miejsce biwakowe. Całkiem niezłe: wiata, plac na ognisko, potok zaraz pod ręką. Może kiedyś skorzystamy w przyszłości?
Znowu kości... tu chyba grasują jacyś polscy myśliwi!
Stopniowo dolina się rozszerza. Czasem mam wrażenie, że jesteśmy na Dzikim Zachodzie. Może pojawi się Apanaczi albo chociaż Clint Eastwood?
Wbrew obawom okazuje się, że nie tylko spokojnie zdążymy na autobus, ale nawet na wcześniejszy kurs. Nie bardzo mi to pasuje, więc staram się iść wolno, choć w ogóle mi to nie wychodzi .
Na szczęście Neska sprawdza w internecie połączenia i wychodzi na to, że nie musimy się spieszyć, więc łaskawie zgadza się, aby posiedzieć jeszcze trochę w Fačkovie . Przy wejściu do wiochy wita taki lekko kiczowaty domek.
Nie namyślając się długo uderzamy do karczmy, w której byliśmy wczoraj. Cholernie podoba mi się to miejsce!
Psów nie wpuszczają, ale koty mogą wejść .
Zwierząt domowych tu sporo, wszystkie skore do zabawy.
Na pożegnanie wypijamy z Maxem po kielonku płynu do płukania ust...
Autobusem z zafuczałym kierowcą transportujemy się do Żyliny. Tam godzina oczekiwania i pociąg na Czeski Cieszyn, który nad Olzę przybywa z opóźnieniem. Wychodzi na to, że żaden z zugów podczas tego wyjazdu nie przyjechał do celu punktualnie... Na szczęście udaje nam się przebiec na polską stronę i przesiąść do autobusu (busików "braterskiej" firmy mam serdecznie dość!).
I w ten oto sposób zakończyliśmy majówkę. Pięknie było!
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"