05-14.07.2013 r. - Rumunia, Góry Rodniańskie - Carphatia Pro
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
05-14.07.2013 r. - Rumunia, Góry Rodniańskie - Carphatia Pro
Nie sposób w tej relacji ograniczyć się do 10 zdjęć. Ten limit jest dobry na wypad weekendowy, ale dla tygodniowej wędrówki to zdecydowanie za mało. 9 dni to tak jakby 3 weekendy, więc podzieliłem tą relację na 3 części, poza tym – zdjęcia są z zewnętrznego serwera, więc chyba ten limit 10 zdjęć nie obowiązuje w tym przypadku.
Wszystkie fotki wpięte w relację nie są mojego autorstwa; wykorzystałem galerie uczestników Part One – za ich zgodą.
Parametry techniczne przebytych tras udostępnił Mariusz wykorzystując swojego garmina, za co dzięki
...............................
Motto:
"Nie wiem, która jest godzina. Nie wiem nawet, jaki dzisiaj jest dzień. Wiem tylko, że muszę zapi...alać".
sonia.
Piątek.
14.30. Czekam na fajrant, sonia i eska jadą już z Gliwic. Kończę pracę, szybkie przepakowanie aut i jedziemy do Katowic po Mariusza i do Mysłowic gdzie dopakowuje się Danuśka. Bagaż wygląda imponująco, ale przepastny bagażnik "błękitnej torpedy" poradził sobie z tym problemem.
Ok. 17.00 ruszamy w trasę i zapylamy bo czas nagli. Nasza wycieczka skończyła by się już za Bardiejovem, gdzie z mroku i mgły wyskoczyła na drogę sarna i minęła się z maską auta "na żyletkę". Postanowiłem więc nieco zwolnić i dalej już bezpiecznie o 1 w nocy meldujemy się na campingu w węgierskim mieście Nyireghaza. Ciepła noc, jezioro za którym rżnie dyskoteka, trochę gaworzenia przy piwku.....
Sobota.
Po lekko niedospanej nocy ruszamy ok. 10.00 w dalszą drogę. Niebawem przekraczamy rumuńską granicę. W Satu Mare tankujemy, nabywamy walutę i ruszamy dalej. Moi pasażerowie z ciekawością oglądają nieznany im kraj. W połowie dnia zatrzymujemy się w poleconej przez "tubylców" restauracji na obiad. Moja ekipa ma pierwszą okazję degustacji rumuńskiej kuchni
Dłuższy postój robimy w Săpănţa zwiedzając unikatowy cmentarz.
Tam dopada nas pierwsza rumuńska burza. Nawałnica się zrobiła, pioruny walą ostro. Jeden trafia w wieżę kościoła 50 m od nas. Na myśl, że może nas spotkać taka burza w górach - pod namiotem - dziewczyny lekko bledną
Po burzy ruszamy dalej, przed nami powoli wyłania się nasz cel: masyw Gór Rodniańskich.
Pasma górskie ( tak po rumuńskiej jak i po ukraińskiej stronie ) tego rejonu Karpat mają charakter beskidzki: stosunkowo łagodne kształty, zalesione, choć wyraźnie wyższe. Takie "Beskidy XXL"
Natomiast Munţii Rodnei są zdecydowanie innego rodzaju. Są wyraźnie wyższe - szczyty grani głównej powyżej 2000 npm; i mają dużo bardziej ostre kształty. Górna granica lasu kończy się ok. pół kilometra niżej, stąd góry te są porośnięte jedynie kosodrzewiną i trawami. Takie połączenie Tatr Zachodnich i Bieszczad, ale dużo bardziej rozległe. Szerokie zbocza gór porośnięte obficie trawą są wykorzystywane do wypasu niezliczonych stad owiec. Żyją tam też stada wolnych koni. Obserwując je, jak się pasą, chodzą gdzie chcą i kiedy chcą – może człowiek odnieść wrażenie, że jest na Dzikim Zachodzie
Ok. 20.30 docieramy do Borşa, która to miejscowość staje się naszą bazą wypadową. Robi się ciemno i zaczyna padać deszcz, więc szybko trzeba znaleźć nocleg. Kieruję się za znakami na camping. Strzał w dziesiątkę Dostajemy pokój z łóżkami, pościelą i własną łazienką za 30 zł na osobę i darmowy parking dla auta na cały tydzień pod warunkiem, że po powrocie przenocujemy tam ponownie. Poza tym – camping leży tuż przy początku szlaku. Rozpogodziło się, więc fundujemy sobie miły wieczór, ostatni przed górami w cywilizowanych warunkach.
Niedziela.
Rankiem wita nas błękitne niebo. Pakujemy plecaki i krótko po 9.00 ruszamy na szlak. Niebieski szlak prowadzi prosto na najwyższy szczyt Gór Rodniańskich: Vf. Pietrosu Mare – 2303 npm. Ok. 1600 metrów przewyższenia, w zasadzie cały czas pod górę – mniej lub bardziej ostro; i tak przez ponad 11 km. Plecaki po 30 kg i żar lejący się z nieba robią swoje. Pocieszam ekipę, że ten pierwszy to najtrudniejszy dzień. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało.
Nasz pierwszy cel: Vf. Pietrosul Mare
Jedyne wypłaszczenie – przy stacji meteorologicznej na wysokości 1760 m. Docieramy tam ok. 13.30 i robimy popas. Wyciągamy nasze skromne zupki, lecz po chwili nawiązują z nami kontakt piknikujący tam Rumuni i Bułgarzy. Częstują nas roladkami i stekami z grilla, piwem. My odwdzięczamy się flaszką słowackiej gruszkówki nabytej po drodze. Na koniec zostawiają nam jeszcze sporą ilość tego mięsiwa w stanie surowym. Po posiłku robimy wspólną fotkę i koło 15.00 ruszamy dalej.
Pietrosul wydaje się byś jeszcze baaaaaaaardzo daleko.
Po mozolnej wspinaczce z niemiłosiernie ciężkimi plecakami docieramy w końcu na przełęcz. Jednak w międzyczasie chmury zgęstniały mocno. Zostawiamy plecaki na przełęczy i po paru minutach – ok. 17.30 zdobywamy na lekko pierwszy – i najwyższy - rodniański dwutysięcznik. Niestety – wcześniej dopadła go chmura, więc nici z widoków.
W drodze powrotnej na przełęcz rozważamy opcje noclegowe. Dyskusja byłaby zapewne długa, ale pomruk burzy przerwał ją błyskawicznie. Zakładamy plecaki i biegusiem w dół, na widoczne jeszcze siodło z łatami śniegu. Decydujemy z Mariuszem, że na śniegu rozbijemy namioty, bo tam będzie równo i osłonięte z obu stron od wiatru. Dziewczyny przyjmują tą wiadomość z lekkim przerażeniem, ale nadchodząca burza nie daje czasu na protesty. Szybko rozbijamy biwak i chowamy się do namiotów przed podmuchami lodowatego wiatru. Ostatecznie burze przeszły bokami, ale wiało solidnie i błyskało dookoła długo w noc. Mimo osłony z dwóch stron podmuchy były tak silne, że złamały fragment stelaża mojego namiotu i nazajutrz trzeba było użyć taśmy naprawczej. Namiot dziewczyn stał po zawietrznej od naszego, więc miały nieco ciszej.
Pierwszy biwak na wysokości 2098 npm.
Poniedziałek.
O lewą stronę grani opierają się chmury, ale po prawej otwiera się piękna panorama. Wciąż duje dość mocny wiatr. Po niedzielnej wyrypie planujemy w miarę krótką trasę, by zregenerować siły. Fundujemy sobie więc leniwy poranek i ruszamy na szlak o 11.30. Na pierwszym etapie czekają nas 3 szczyty: Vf. Buhăescu Mare ( 2268 npm ), Vf. Buhăescu Mic ( 2221 npm ) i Vf. Rebra ( 2119 ).
/centralnie: Pietrosul, na lewo 3 w/w szczyty – widok z Negoiasu/
O 13.50 docieramy do przełęczy Tarniţa La Cruce ( 1985 npm wg mapy, ale szlakowskaz pokazuje 1710 ??? ), gdzie dochodzimy do czerwonego szlaku, który poprowadzi nas główną granią Gór Rodniańskich. Na przełęczy przerwa obiadowa.
Nieco wcześniej spotykamy pierwsze stada owiec, chroniących je psów i pasterzy – charakterystyczny obrazek dla rumuńskiej krainy, w której kultura pasterska kwitnie nadal i ma się dobrze. W Polsce to już historia.
Psy pasterskie niewiele mają wspólnego z pudelkami czy jamnikami: duże i silne owczarki "wielorasowe". Celem ich życia jest ochrona owiec, więc trzeba wiedzieć jak się zachować, by nie skończyć z rozszarpanym gardłem. Wykorzystujemy cenne uwagi Bodzia, których nam udzielił przed wyjazdem: spokojnie idziemy dalej równym tempem, bacząc, by broń Boże nie wejść pomiędzy psy a owce, bo to odczytają jako akt agresji. Przygotowujemy do użycia zakupione środki prewencji: pistolet hukowy, gaz pieprzowy, petardy i generator ultradźwięków. Na szczęście w pobliżu jest pasterz, który uspokaja psy i odgania stado owiec nieco dalej od szlaku. Psy ograniczają się tylko do czujnej obserwacji i kilka z nich oscentacyjnie ( żeby pokazać, kto tu rządzi ) idzie za nami jakiś czas, aż uznają, że odeszliśmy od stada na bezpieczną odległość. Podczas dalszej wędrówki przerabialiśmy tą sytuację wielokrotnie, ale żeby nie wracać do tego – wyczerpię temat psów w tym miejscu. Są niesamowicie zorganizowane. Gdy stado się przemieszcza – najpierw idzie szpica 2-3 psów kilkaset metrów przed stadem. Gdy nas zauważają – jeśli my jesteśmy w bezruchu: kładą się spokojnie i zaczynają nas obserwować; jedne oscentacyjnie na widoku, inne chowają się za pagórkiem czy kosówką. Potem nadchodzi stado chronione przez inne psy. Te najczęściej podbiegną trochę, by obszczekać nas mówiąc: "siedźcie na miejscu" i idą dalej ze stadem. Gdy stado przejdzie, to warujący strażnicy długi jeszcze czas leżą bacząc na nas, dopiero w wybranym przez siebie momencie decydują, że nie stanowimy już zagrożenia i odchodzą. Inaczej jest, gdy jesteśmy w marszu – wtedy zawsze nabiegają ujadając głośno. Na szczęście dla nas – zawsze w pobliżu był pasterz, który je uspokajał, więc nie mieliśmy konieczności odganiać ich ostrymi środkami prewencji; jedynie sporadycznie, jak któryś był bardziej bezczelny wystarczyło coś warknąć czy zamarkować schylanie po kija czy kamień.
To tyle o psach.
Ad rem:
Poniżej przełęczy Tarniţa La Cruce widnieje jeziorko i strumień, dziewczyny postanawiają więc uzupełnić zapas wody w butelkach i "przy okazji" wykąpać się . Ok. 15.20 ruszamy dalej – już główną granią, zmieniając kierunek marszu z południowego na wschodni ( z grubsza ). Przed nami kolejne 3 szczyty: Vf. Obărşia-Rebri ( 2052 npm ), Vf. Cormaia ( 2033 npm ) i Vf. Repede ( 2074 ). Początek podejścia na Cormaia wygląda dość wyzywająco, więc Mariusz z eską próbują to obejść. Reszta idzie szlakiem w górę. Mariusz z eską nieświadomie zboczyli na szlak odchodzący, więc trochę pogubiliśmy się. Czekając na nich z sonią i Danuśką podziwiamy widoki i pasące się stada owiec na rozległych zboczach. Po jakimś czasie na masywie Cormaia pojawia się jakaś sylwetka. Wykorzysuję teraz pistolet hukowy, by zwrócić na siebie uwagę. To Mariusz, który na lekko wchodzi do góry by nasz szukać. Pistolet spełnia rolę – po pewnym czasie Mariusz i eska docierają do nas i po krótkim odpoczynku cała ekipa rusza dalej. Ok. 18.00 dochodzimy do przełęczy Saua Între Izwoare. Źródło wody i osłonięty od wiatru teren sprzyja noclegowi. Rozbijamy biwak i zbieramy drewno na ognisko. Z kamieni zebranych przez Danuśkę układam palenisko – wkrótce na rozgrzanych kamieniach dziewczyny smażą mięsko podarowane nam od Rumunów. Zapraszamy biwakujących nieopodal Węgrów na wspólną konsumpcję posiłków i płynów. Siedzimy długo w noc........
c.d.n.
Wszystkie fotki wpięte w relację nie są mojego autorstwa; wykorzystałem galerie uczestników Part One – za ich zgodą.
Parametry techniczne przebytych tras udostępnił Mariusz wykorzystując swojego garmina, za co dzięki
...............................
Motto:
"Nie wiem, która jest godzina. Nie wiem nawet, jaki dzisiaj jest dzień. Wiem tylko, że muszę zapi...alać".
sonia.
Piątek.
14.30. Czekam na fajrant, sonia i eska jadą już z Gliwic. Kończę pracę, szybkie przepakowanie aut i jedziemy do Katowic po Mariusza i do Mysłowic gdzie dopakowuje się Danuśka. Bagaż wygląda imponująco, ale przepastny bagażnik "błękitnej torpedy" poradził sobie z tym problemem.
Ok. 17.00 ruszamy w trasę i zapylamy bo czas nagli. Nasza wycieczka skończyła by się już za Bardiejovem, gdzie z mroku i mgły wyskoczyła na drogę sarna i minęła się z maską auta "na żyletkę". Postanowiłem więc nieco zwolnić i dalej już bezpiecznie o 1 w nocy meldujemy się na campingu w węgierskim mieście Nyireghaza. Ciepła noc, jezioro za którym rżnie dyskoteka, trochę gaworzenia przy piwku.....
Sobota.
Po lekko niedospanej nocy ruszamy ok. 10.00 w dalszą drogę. Niebawem przekraczamy rumuńską granicę. W Satu Mare tankujemy, nabywamy walutę i ruszamy dalej. Moi pasażerowie z ciekawością oglądają nieznany im kraj. W połowie dnia zatrzymujemy się w poleconej przez "tubylców" restauracji na obiad. Moja ekipa ma pierwszą okazję degustacji rumuńskiej kuchni
Dłuższy postój robimy w Săpănţa zwiedzając unikatowy cmentarz.
Tam dopada nas pierwsza rumuńska burza. Nawałnica się zrobiła, pioruny walą ostro. Jeden trafia w wieżę kościoła 50 m od nas. Na myśl, że może nas spotkać taka burza w górach - pod namiotem - dziewczyny lekko bledną
Po burzy ruszamy dalej, przed nami powoli wyłania się nasz cel: masyw Gór Rodniańskich.
Pasma górskie ( tak po rumuńskiej jak i po ukraińskiej stronie ) tego rejonu Karpat mają charakter beskidzki: stosunkowo łagodne kształty, zalesione, choć wyraźnie wyższe. Takie "Beskidy XXL"
Natomiast Munţii Rodnei są zdecydowanie innego rodzaju. Są wyraźnie wyższe - szczyty grani głównej powyżej 2000 npm; i mają dużo bardziej ostre kształty. Górna granica lasu kończy się ok. pół kilometra niżej, stąd góry te są porośnięte jedynie kosodrzewiną i trawami. Takie połączenie Tatr Zachodnich i Bieszczad, ale dużo bardziej rozległe. Szerokie zbocza gór porośnięte obficie trawą są wykorzystywane do wypasu niezliczonych stad owiec. Żyją tam też stada wolnych koni. Obserwując je, jak się pasą, chodzą gdzie chcą i kiedy chcą – może człowiek odnieść wrażenie, że jest na Dzikim Zachodzie
Ok. 20.30 docieramy do Borşa, która to miejscowość staje się naszą bazą wypadową. Robi się ciemno i zaczyna padać deszcz, więc szybko trzeba znaleźć nocleg. Kieruję się za znakami na camping. Strzał w dziesiątkę Dostajemy pokój z łóżkami, pościelą i własną łazienką za 30 zł na osobę i darmowy parking dla auta na cały tydzień pod warunkiem, że po powrocie przenocujemy tam ponownie. Poza tym – camping leży tuż przy początku szlaku. Rozpogodziło się, więc fundujemy sobie miły wieczór, ostatni przed górami w cywilizowanych warunkach.
Niedziela.
Rankiem wita nas błękitne niebo. Pakujemy plecaki i krótko po 9.00 ruszamy na szlak. Niebieski szlak prowadzi prosto na najwyższy szczyt Gór Rodniańskich: Vf. Pietrosu Mare – 2303 npm. Ok. 1600 metrów przewyższenia, w zasadzie cały czas pod górę – mniej lub bardziej ostro; i tak przez ponad 11 km. Plecaki po 30 kg i żar lejący się z nieba robią swoje. Pocieszam ekipę, że ten pierwszy to najtrudniejszy dzień. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało.
Nasz pierwszy cel: Vf. Pietrosul Mare
Jedyne wypłaszczenie – przy stacji meteorologicznej na wysokości 1760 m. Docieramy tam ok. 13.30 i robimy popas. Wyciągamy nasze skromne zupki, lecz po chwili nawiązują z nami kontakt piknikujący tam Rumuni i Bułgarzy. Częstują nas roladkami i stekami z grilla, piwem. My odwdzięczamy się flaszką słowackiej gruszkówki nabytej po drodze. Na koniec zostawiają nam jeszcze sporą ilość tego mięsiwa w stanie surowym. Po posiłku robimy wspólną fotkę i koło 15.00 ruszamy dalej.
Pietrosul wydaje się byś jeszcze baaaaaaaardzo daleko.
Po mozolnej wspinaczce z niemiłosiernie ciężkimi plecakami docieramy w końcu na przełęcz. Jednak w międzyczasie chmury zgęstniały mocno. Zostawiamy plecaki na przełęczy i po paru minutach – ok. 17.30 zdobywamy na lekko pierwszy – i najwyższy - rodniański dwutysięcznik. Niestety – wcześniej dopadła go chmura, więc nici z widoków.
W drodze powrotnej na przełęcz rozważamy opcje noclegowe. Dyskusja byłaby zapewne długa, ale pomruk burzy przerwał ją błyskawicznie. Zakładamy plecaki i biegusiem w dół, na widoczne jeszcze siodło z łatami śniegu. Decydujemy z Mariuszem, że na śniegu rozbijemy namioty, bo tam będzie równo i osłonięte z obu stron od wiatru. Dziewczyny przyjmują tą wiadomość z lekkim przerażeniem, ale nadchodząca burza nie daje czasu na protesty. Szybko rozbijamy biwak i chowamy się do namiotów przed podmuchami lodowatego wiatru. Ostatecznie burze przeszły bokami, ale wiało solidnie i błyskało dookoła długo w noc. Mimo osłony z dwóch stron podmuchy były tak silne, że złamały fragment stelaża mojego namiotu i nazajutrz trzeba było użyć taśmy naprawczej. Namiot dziewczyn stał po zawietrznej od naszego, więc miały nieco ciszej.
Pierwszy biwak na wysokości 2098 npm.
Poniedziałek.
O lewą stronę grani opierają się chmury, ale po prawej otwiera się piękna panorama. Wciąż duje dość mocny wiatr. Po niedzielnej wyrypie planujemy w miarę krótką trasę, by zregenerować siły. Fundujemy sobie więc leniwy poranek i ruszamy na szlak o 11.30. Na pierwszym etapie czekają nas 3 szczyty: Vf. Buhăescu Mare ( 2268 npm ), Vf. Buhăescu Mic ( 2221 npm ) i Vf. Rebra ( 2119 ).
/centralnie: Pietrosul, na lewo 3 w/w szczyty – widok z Negoiasu/
O 13.50 docieramy do przełęczy Tarniţa La Cruce ( 1985 npm wg mapy, ale szlakowskaz pokazuje 1710 ??? ), gdzie dochodzimy do czerwonego szlaku, który poprowadzi nas główną granią Gór Rodniańskich. Na przełęczy przerwa obiadowa.
Nieco wcześniej spotykamy pierwsze stada owiec, chroniących je psów i pasterzy – charakterystyczny obrazek dla rumuńskiej krainy, w której kultura pasterska kwitnie nadal i ma się dobrze. W Polsce to już historia.
Psy pasterskie niewiele mają wspólnego z pudelkami czy jamnikami: duże i silne owczarki "wielorasowe". Celem ich życia jest ochrona owiec, więc trzeba wiedzieć jak się zachować, by nie skończyć z rozszarpanym gardłem. Wykorzystujemy cenne uwagi Bodzia, których nam udzielił przed wyjazdem: spokojnie idziemy dalej równym tempem, bacząc, by broń Boże nie wejść pomiędzy psy a owce, bo to odczytają jako akt agresji. Przygotowujemy do użycia zakupione środki prewencji: pistolet hukowy, gaz pieprzowy, petardy i generator ultradźwięków. Na szczęście w pobliżu jest pasterz, który uspokaja psy i odgania stado owiec nieco dalej od szlaku. Psy ograniczają się tylko do czujnej obserwacji i kilka z nich oscentacyjnie ( żeby pokazać, kto tu rządzi ) idzie za nami jakiś czas, aż uznają, że odeszliśmy od stada na bezpieczną odległość. Podczas dalszej wędrówki przerabialiśmy tą sytuację wielokrotnie, ale żeby nie wracać do tego – wyczerpię temat psów w tym miejscu. Są niesamowicie zorganizowane. Gdy stado się przemieszcza – najpierw idzie szpica 2-3 psów kilkaset metrów przed stadem. Gdy nas zauważają – jeśli my jesteśmy w bezruchu: kładą się spokojnie i zaczynają nas obserwować; jedne oscentacyjnie na widoku, inne chowają się za pagórkiem czy kosówką. Potem nadchodzi stado chronione przez inne psy. Te najczęściej podbiegną trochę, by obszczekać nas mówiąc: "siedźcie na miejscu" i idą dalej ze stadem. Gdy stado przejdzie, to warujący strażnicy długi jeszcze czas leżą bacząc na nas, dopiero w wybranym przez siebie momencie decydują, że nie stanowimy już zagrożenia i odchodzą. Inaczej jest, gdy jesteśmy w marszu – wtedy zawsze nabiegają ujadając głośno. Na szczęście dla nas – zawsze w pobliżu był pasterz, który je uspokajał, więc nie mieliśmy konieczności odganiać ich ostrymi środkami prewencji; jedynie sporadycznie, jak któryś był bardziej bezczelny wystarczyło coś warknąć czy zamarkować schylanie po kija czy kamień.
To tyle o psach.
Ad rem:
Poniżej przełęczy Tarniţa La Cruce widnieje jeziorko i strumień, dziewczyny postanawiają więc uzupełnić zapas wody w butelkach i "przy okazji" wykąpać się . Ok. 15.20 ruszamy dalej – już główną granią, zmieniając kierunek marszu z południowego na wschodni ( z grubsza ). Przed nami kolejne 3 szczyty: Vf. Obărşia-Rebri ( 2052 npm ), Vf. Cormaia ( 2033 npm ) i Vf. Repede ( 2074 ). Początek podejścia na Cormaia wygląda dość wyzywająco, więc Mariusz z eską próbują to obejść. Reszta idzie szlakiem w górę. Mariusz z eską nieświadomie zboczyli na szlak odchodzący, więc trochę pogubiliśmy się. Czekając na nich z sonią i Danuśką podziwiamy widoki i pasące się stada owiec na rozległych zboczach. Po jakimś czasie na masywie Cormaia pojawia się jakaś sylwetka. Wykorzysuję teraz pistolet hukowy, by zwrócić na siebie uwagę. To Mariusz, który na lekko wchodzi do góry by nasz szukać. Pistolet spełnia rolę – po pewnym czasie Mariusz i eska docierają do nas i po krótkim odpoczynku cała ekipa rusza dalej. Ok. 18.00 dochodzimy do przełęczy Saua Între Izwoare. Źródło wody i osłonięty od wiatru teren sprzyja noclegowi. Rozbijamy biwak i zbieramy drewno na ognisko. Z kamieni zebranych przez Danuśkę układam palenisko – wkrótce na rozgrzanych kamieniach dziewczyny smażą mięsko podarowane nam od Rumunów. Zapraszamy biwakujących nieopodal Węgrów na wspólną konsumpcję posiłków i płynów. Siedzimy długo w noc........
c.d.n.
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Wtorek.
Pogoda się ustabilizowała – ciepły, bezwietrzny poranek, chmur sporo ale są wysoko i z czasem zanikają. Możemy nacieszyć oczy widokami. Ruszamy o 10.00. Przed nami pierwszy szczyt tego dnia: Vf. Negoiasa Mare ( 2041 npm ).
Zdecydowana większość turystów trawersuje go, więc ścieżka w górę jest niewidoczna, no ale my nie po to tu przyjechaliśmy, by coś tam trawersować . Po paru chwilach bezkutecznego szukania ścieżki postanawiamy iść "na pałę" – na wprost, jak grań prowadzi. eska stwierdza, że sobie odpuści, więc zrzucamy plecaki i ruszamy na lekko.
Podejście jest naprawdę ostre, miejscami czysty pion i naprawdę niebezpiecznie. Poślizg na trawie i ......nieszczęście gotowe . Mariusz proponuje związać się liną, ale w międzyczasie dochodzimy na półkę za którą teren się wypłaszcza. Za to przed nami pojawia się kolejna przeszkoda: gęsta 2-metrowa kosówka szczelnie wypełniająca teren dalej w górę. Nie ma rady – trzeba napierać. Daję nura w pierwszy szereg gałęzi, reszta za mną. Po paru chwilach zauważam, że dużo lepiej jest przemieszczać się czołgając po ziemi, poniżej gałęzi. Po kilkunastu minutach wychodzimy z kosówki, ale tu znów urwisko. Powoli, idąc krawędzią gęstwiny obchodzimy zalesiony przedszczyt i wychodzimy na małe siodełko, gdzie robimy krótki odpoczynek, wytrzepujemy z ubrań i butów sterty igieł i gałązek.
Po chwili ruszamy dalej i docieramy do kopuły szczytowej, która nie stanowi już żadnej trudności. Przed szczytem trafiamy na jakąś zagubioną ścieżkę. W ten sposób tworzymy nową "drogę GS-ów" na Negoiasa.
Po paru chwilach schodzimy północnym zboczem – dużo łagodniejszym – i wracamy do czekającej eski. Większość dalszej drogi prowadzi dłuuuuuuuuuuuuuugą granią urozmaiconą trzema przełęczami, na których tracimy wysokość, by za chwilę znów się wspinać do góry. Wędrówka dość monotonna, ale widoki wynagradzają trud. Na przełęczach wyglądamy źródeł, by uzupełnić zapas wody, ale krucho to wygląda. Zużywamy więc ją oszczędnie mimo upału. Przed końcem tego dnia jest jeszcze drugi szczyt: Vf. Galatului ( 2048 npm ).
Potem jeszcze przełęcz Saua Galatului ( 1882 npm ), szczyt M. Cailor ( 1922 npm ) i wreszcie przełęcz o nazwie: Saua Gărgălău ( 1907 npm ) - miejsce naszego kolejnego noclegu.
Docieramy tam ok. 17.45 po naprawdę męczącej wędrówce. Wysuwam się do przodu by obadać teren, spotykam Węgrów poznanych na poprzednim biwaku, ale kilkaset metrów wcześniej dziewczyny znajdują świetne miejsce na biwak, które przeoczyłem – i tam rozbijamy namioty.
Umęczeni fundujemy sobie relaksacyjny wieczorek towarzyski wypijając ostatnie zapasy wody ognistej. Gdy już mamy kłaść się spać - słyszymy dziwne odgłosy. Po chwili okazuje się, że do naszego strumyka podeszło stadko dzikich koni. Opowiadałem o nich po drodze, ale nie było okazji wcześniej ich zobaczyć i eska już marudziła: "No i gdzie te dzikie konie?" No to są
Środa.
Wstajemy o nieludzkiej porze ( sonia, Mariusz i ja ) by obfocić wschód słońca, ale chmury spowodowały, że "szału nie było".
Po paru chwilach słońce rozświetliło nasz kolejny cel: Vf. Gărgălău:
Wracamy do namiotów. Gdy się dobrze rozjaśniło nadeszło stado owiec. Dziewczyny wywalają głowy z namiotu zaintrygowane hałasem i...........spotykają się nos w nos z owcami, które bezczelnie przełażą przez teren naszego obozowiska.
Tuż obok – przy wodopoju – pasie się stadko dzikich koni, które widzieliśmy wieczorem.
eska nie potrafi oprzeć się próbie zawarcia z nimi bliższej znajomości:)
Poprzedniego wieczora postanowiliśmy, że zrobimy sobie luźny dzień: ja i Mariusz zejdziemy na dół do sklepu, by odnowić zapasy tego i owego ( bagatela – raptem 1200 metrów różnicy wysokości ), a dziewczyny podejmą trud opalania się itp. Ten spacerek zajął nam czas do 16.00, a w drodze powrotnej postraszyła nas burza ( szczególnie taki kawałek co granią trzeba było przejść był nieco ekscytujący . W obozie okazało się, że dziewczyny były zachwycone dniem wolnym od pracy, urządziły sobie "górskie spa" i "babski dzień" ( cokolwiek to ma znaczyć .
Wkrótce burze odeszły i zrobiło się śliczne popołudnie i wieczór. eska – że nie była na wschodzie – wybrała się focić zachód słońca
Z zainteresowaniem przyglądamy się widocznemu jak na dłoni dalszemu etapowi naszej wędrówki, odgadując nazwy poszczególnych szczytów.
c.d.n.
Pogoda się ustabilizowała – ciepły, bezwietrzny poranek, chmur sporo ale są wysoko i z czasem zanikają. Możemy nacieszyć oczy widokami. Ruszamy o 10.00. Przed nami pierwszy szczyt tego dnia: Vf. Negoiasa Mare ( 2041 npm ).
Zdecydowana większość turystów trawersuje go, więc ścieżka w górę jest niewidoczna, no ale my nie po to tu przyjechaliśmy, by coś tam trawersować . Po paru chwilach bezkutecznego szukania ścieżki postanawiamy iść "na pałę" – na wprost, jak grań prowadzi. eska stwierdza, że sobie odpuści, więc zrzucamy plecaki i ruszamy na lekko.
Podejście jest naprawdę ostre, miejscami czysty pion i naprawdę niebezpiecznie. Poślizg na trawie i ......nieszczęście gotowe . Mariusz proponuje związać się liną, ale w międzyczasie dochodzimy na półkę za którą teren się wypłaszcza. Za to przed nami pojawia się kolejna przeszkoda: gęsta 2-metrowa kosówka szczelnie wypełniająca teren dalej w górę. Nie ma rady – trzeba napierać. Daję nura w pierwszy szereg gałęzi, reszta za mną. Po paru chwilach zauważam, że dużo lepiej jest przemieszczać się czołgając po ziemi, poniżej gałęzi. Po kilkunastu minutach wychodzimy z kosówki, ale tu znów urwisko. Powoli, idąc krawędzią gęstwiny obchodzimy zalesiony przedszczyt i wychodzimy na małe siodełko, gdzie robimy krótki odpoczynek, wytrzepujemy z ubrań i butów sterty igieł i gałązek.
Po chwili ruszamy dalej i docieramy do kopuły szczytowej, która nie stanowi już żadnej trudności. Przed szczytem trafiamy na jakąś zagubioną ścieżkę. W ten sposób tworzymy nową "drogę GS-ów" na Negoiasa.
Po paru chwilach schodzimy północnym zboczem – dużo łagodniejszym – i wracamy do czekającej eski. Większość dalszej drogi prowadzi dłuuuuuuuuuuuuuugą granią urozmaiconą trzema przełęczami, na których tracimy wysokość, by za chwilę znów się wspinać do góry. Wędrówka dość monotonna, ale widoki wynagradzają trud. Na przełęczach wyglądamy źródeł, by uzupełnić zapas wody, ale krucho to wygląda. Zużywamy więc ją oszczędnie mimo upału. Przed końcem tego dnia jest jeszcze drugi szczyt: Vf. Galatului ( 2048 npm ).
Potem jeszcze przełęcz Saua Galatului ( 1882 npm ), szczyt M. Cailor ( 1922 npm ) i wreszcie przełęcz o nazwie: Saua Gărgălău ( 1907 npm ) - miejsce naszego kolejnego noclegu.
Docieramy tam ok. 17.45 po naprawdę męczącej wędrówce. Wysuwam się do przodu by obadać teren, spotykam Węgrów poznanych na poprzednim biwaku, ale kilkaset metrów wcześniej dziewczyny znajdują świetne miejsce na biwak, które przeoczyłem – i tam rozbijamy namioty.
Umęczeni fundujemy sobie relaksacyjny wieczorek towarzyski wypijając ostatnie zapasy wody ognistej. Gdy już mamy kłaść się spać - słyszymy dziwne odgłosy. Po chwili okazuje się, że do naszego strumyka podeszło stadko dzikich koni. Opowiadałem o nich po drodze, ale nie było okazji wcześniej ich zobaczyć i eska już marudziła: "No i gdzie te dzikie konie?" No to są
Środa.
Wstajemy o nieludzkiej porze ( sonia, Mariusz i ja ) by obfocić wschód słońca, ale chmury spowodowały, że "szału nie było".
Po paru chwilach słońce rozświetliło nasz kolejny cel: Vf. Gărgălău:
Wracamy do namiotów. Gdy się dobrze rozjaśniło nadeszło stado owiec. Dziewczyny wywalają głowy z namiotu zaintrygowane hałasem i...........spotykają się nos w nos z owcami, które bezczelnie przełażą przez teren naszego obozowiska.
Tuż obok – przy wodopoju – pasie się stadko dzikich koni, które widzieliśmy wieczorem.
eska nie potrafi oprzeć się próbie zawarcia z nimi bliższej znajomości:)
Poprzedniego wieczora postanowiliśmy, że zrobimy sobie luźny dzień: ja i Mariusz zejdziemy na dół do sklepu, by odnowić zapasy tego i owego ( bagatela – raptem 1200 metrów różnicy wysokości ), a dziewczyny podejmą trud opalania się itp. Ten spacerek zajął nam czas do 16.00, a w drodze powrotnej postraszyła nas burza ( szczególnie taki kawałek co granią trzeba było przejść był nieco ekscytujący . W obozie okazało się, że dziewczyny były zachwycone dniem wolnym od pracy, urządziły sobie "górskie spa" i "babski dzień" ( cokolwiek to ma znaczyć .
Wkrótce burze odeszły i zrobiło się śliczne popołudnie i wieczór. eska – że nie była na wschodzie – wybrała się focić zachód słońca
Z zainteresowaniem przyglądamy się widocznemu jak na dłoni dalszemu etapowi naszej wędrówki, odgadując nazwy poszczególnych szczytów.
c.d.n.
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Czwartek.
Po dniu przerwy ruszamy żwawo na szlak o 9.30. Przed nami ostatni dzień wędrówki granią. Najpierw gramolimy się z przełęczy na Vf. Gărgălău ( 2159 npm ):
a potem już granią po kolejne zdobycze: Vf. Clăii ( 2121 npm ), Vf. Omului ( 2134 npm ), Vf. Cişa ( 2036 npm ) i Vf. Coasta Netedă ( 2060 npm ).
Vf. Omului:
Podejście na ten ostatni szczyt zajmuje trochę czasu, gdyż jest tam ekspozycja i spore nachylenie, więc trzeba ostrożnie i powoli.
A wkrótce potem za plecami zaczyna się robić nieciekawie: ciemne chmury, grzmoty, zaczyna duć wiatr.....wiadomo o co chodzi. Kurs-galopkiem złazimy z grani Coasta Netedă szukając przyjaznego miejsca na przeczekanie burzy. Przycupamy przy jakichś skałkach, mogących dać częściowe schronienie przed deszczem i zaczynamy popas czekając na rozwój wypadków. Okazuje się, że postraszyło tylko trochę deszczem i ustabilizowało się, więc po obiedzie ruszamy dalej. Z czasem burza znowu zaczyna straszyć, więc przyspieszamy tempo by znaleźć dogodne schronienie. Tak żeśmy się zagalopowali, że docieramy do ostatniej przełęczy: Saua Ineului ( 2223 npm ) leżącej już o rzut beretem do ostatniego naszego celu – Vf. Ineu ( 2279 npm )
będącego drugim co do wysokości szczytem Gór Rodniańskich. Z trzech stron kłębią się chmury burzowe wydając groźne pomruki; od południa niebo czyste i Ineu wyzywa nas w promieniach słońca.
Robimy naradę, obliczając odległość do celu i rozwój chmur. W końcu zapada decyzja ataku szczytowego. Zostawiamy plecaki na przełęczy i ruszany na lekko o 15.55. Zaczyna się wyścig z chmurami. Niestety – chmury były szybsze, dosłownie o kilka minut. Jeszcze 20 metrów przed celem - szczyt jest w błękicie. Gdy jesteśmy na miejscu ( 16.20 ) – mleko.
W ten sposób oba najwyższe szczyty ( Pietrosul i Ineu ) spinające oba krańce pasma Gór Rodniańskich zdobywamy przy zerowej widoczności. Te chmury są burzowe, więc cykamy szybkie fotki i spieprzamy ze szczytu, bo w każdej chwili może tam "dupnąć". Wracamy do naszych plecaków. Schodzimy "na dziko" do doliny Valea Bilei, gdzie widoczne jest z góry jeziorko – więc: miejsce na biwak. Bardzo duże nachylenie terenu i zdradliwe piargi powodują, że zejście jest diablo mozolne. Do jeziorka docieramy o 17.30.
Akurat z drugiej strony dochodzi stado owiec, więc po wymianie grzeczności z pasterzami czekamy, aż przejdą i dopiero gdy nas opuścił ostatni pies pasterski zabieramy się do rozbijania obozu.
Zdążamy z sam raz. Ledwie schowaliśmy bety do namiotów – rozpętuje się burza, co nas straszyła od kilku godzin. Okrutna nawałnica z gradem powoduje, że mój namiot zaczyna przemakać. Po burzy przychodzi.......druga burza. Później jeszcze trzecia i czwarta. Uspokaja się późnym wieczorem i wreszcie możemy spokojnie spożyć ostatnie zapasy szlachetnych płynów
Piątek.
Wygląda na lajcik – trzeba tylko wrócić do cywilizacji. Trzy dolinki, dwie granie........luzik.
Ruszamy o 9.00, idziemy kawałek w dół doliny Valea Bilei po czym zaczynamy się wspinać na małą przełęcz widoczną w masywie La Cuptor – odchodzącym na północ od głównej grani.
Z lekką zadyszką osiągamy przełęcz i dalej na dziko zaczynamy trawersować rozległą dolinę rzeki Putreda.
Trudny i stromy teren daje nam trochę popalić, gdzie się da – wykorzystujemy ścieżki wydeptane przez owce.
Mijamy stada owiec, krów i dzikich koni, by w końcu dotrzeć na przeciwległy kraniec doliny. Tam widzimy bacówkę, do której akurat pasterze spędzają owce. Postanawiamy nabyć pasterskie smakołyki: mleko i owczy ser.
Ugoszczeni i nakarmieni przez pasterzy ruszamy na ostatnie podejście. Po drodze straciliśmy dużo wysokości a tu teraz trzeba jeszcze przeskoczyć jedną grań: Picioru Danciului ( 2081 npm ), odchodzącą na północ od masywu Vf. Gargalau, więc: znowu wdrapać się na te cholerne 2000. Ale tym razem wciąż na dziko, zmęczeni wielogodzinną już wedrówką na przełaj, zaczynamy wspinaczkę. Zbocze okazuje się diabelnie strome, zarośnięte trawą i jagodowiskami, pełne ukrytych dziur i kamieni. Pot leje się strumieniami, siły opadają, plecak ciąży, słońce pali......
Po niemożliwie długim czasie wdrapujemy się – ledwie żywi – na grań. Teraz już tylko złapać oddech i zejść do ostatniej już doliny rzeki Bistriţa Aurie. Przy rzece ostatni obiad i schodzimy dalej: przez Polanę Stiol ( 1572 npm )
i dalej już wzdłuż wyciągu krzesełkowego do miasteczka Staţiunea Borşa ( 845 npm ):
Na przystanku autobusowym lądujemy o 19.00 – bite 10 godzin chaszczowania "na przełaj". Zmordowani do bólu. To ten ostatni dzień był najtrudniejszy, nie ten pierwszy. Po 2 kwadransach zabiera nas bus do odległej o 10 km Borşa. Tam już nie chce nam się nawet iść do campingu z całym majdanem. Zostawiamy toboły przy supermarkecie i wybieram się z Danuśką na ostatnią trasę: do campingu po auto. Po chwili jeszcze tylko zakupy i lądujemy na znajomym campingu obkupieni w przysmaki rozmaite. Po pierwsze: gorący prysznic! Ale odjazd Potem pyszna kolacja i biesiada
Sobota.
Mija na podróży powrotnej ze sporadycznymi przerywnikami, by zobaczyć to i owo. Maramuresz to piękna kraina, warto tam pojechać na kilka dni tylko po to, by poznać to, co jest do zwiedzenia w dolinach – bez opcji górskiej. Nawet nie będę tu wymieniał rzeczy wartych obejrzenia, bo lista jest długa.
Żałujemy, że nie mamy na to czasu, ale przed nami długa droga, a niektórzy muszą w poniedziałek iść do pracy. O zmierzchu docieramy na znajomy camping w Nyireghaza. Zaliczamy jeszcze dyskotekę w pobliskiej knajpie, gdzie balujemy w późną noc.
Do domów docieramy w niedzielę wieczorem – po upalnym dniu w aucie bez klimy – wymęczeni, ale cali, zdrowi i niezwykle zadowoleni z kilkudniowego pobytu w tych pięknych górach.
Szkoda, że tak krótko.
Dzięki serdeczne ekipie za wspaniały pod każdym względem tydzień i liczę na replay
Foto Mariusz:
https://picasaweb.google.com/1019527153 ... Y7BqezcgAE
Foto eska:
https://picasaweb.google.com/1076490863 ... -7KCydaJBw
Foto sonia:
........
Foto Danuśka:
https://picasaweb.google.com/1183043769 ... eTphpSe3AE#
Po dniu przerwy ruszamy żwawo na szlak o 9.30. Przed nami ostatni dzień wędrówki granią. Najpierw gramolimy się z przełęczy na Vf. Gărgălău ( 2159 npm ):
a potem już granią po kolejne zdobycze: Vf. Clăii ( 2121 npm ), Vf. Omului ( 2134 npm ), Vf. Cişa ( 2036 npm ) i Vf. Coasta Netedă ( 2060 npm ).
Vf. Omului:
Podejście na ten ostatni szczyt zajmuje trochę czasu, gdyż jest tam ekspozycja i spore nachylenie, więc trzeba ostrożnie i powoli.
A wkrótce potem za plecami zaczyna się robić nieciekawie: ciemne chmury, grzmoty, zaczyna duć wiatr.....wiadomo o co chodzi. Kurs-galopkiem złazimy z grani Coasta Netedă szukając przyjaznego miejsca na przeczekanie burzy. Przycupamy przy jakichś skałkach, mogących dać częściowe schronienie przed deszczem i zaczynamy popas czekając na rozwój wypadków. Okazuje się, że postraszyło tylko trochę deszczem i ustabilizowało się, więc po obiedzie ruszamy dalej. Z czasem burza znowu zaczyna straszyć, więc przyspieszamy tempo by znaleźć dogodne schronienie. Tak żeśmy się zagalopowali, że docieramy do ostatniej przełęczy: Saua Ineului ( 2223 npm ) leżącej już o rzut beretem do ostatniego naszego celu – Vf. Ineu ( 2279 npm )
będącego drugim co do wysokości szczytem Gór Rodniańskich. Z trzech stron kłębią się chmury burzowe wydając groźne pomruki; od południa niebo czyste i Ineu wyzywa nas w promieniach słońca.
Robimy naradę, obliczając odległość do celu i rozwój chmur. W końcu zapada decyzja ataku szczytowego. Zostawiamy plecaki na przełęczy i ruszany na lekko o 15.55. Zaczyna się wyścig z chmurami. Niestety – chmury były szybsze, dosłownie o kilka minut. Jeszcze 20 metrów przed celem - szczyt jest w błękicie. Gdy jesteśmy na miejscu ( 16.20 ) – mleko.
W ten sposób oba najwyższe szczyty ( Pietrosul i Ineu ) spinające oba krańce pasma Gór Rodniańskich zdobywamy przy zerowej widoczności. Te chmury są burzowe, więc cykamy szybkie fotki i spieprzamy ze szczytu, bo w każdej chwili może tam "dupnąć". Wracamy do naszych plecaków. Schodzimy "na dziko" do doliny Valea Bilei, gdzie widoczne jest z góry jeziorko – więc: miejsce na biwak. Bardzo duże nachylenie terenu i zdradliwe piargi powodują, że zejście jest diablo mozolne. Do jeziorka docieramy o 17.30.
Akurat z drugiej strony dochodzi stado owiec, więc po wymianie grzeczności z pasterzami czekamy, aż przejdą i dopiero gdy nas opuścił ostatni pies pasterski zabieramy się do rozbijania obozu.
Zdążamy z sam raz. Ledwie schowaliśmy bety do namiotów – rozpętuje się burza, co nas straszyła od kilku godzin. Okrutna nawałnica z gradem powoduje, że mój namiot zaczyna przemakać. Po burzy przychodzi.......druga burza. Później jeszcze trzecia i czwarta. Uspokaja się późnym wieczorem i wreszcie możemy spokojnie spożyć ostatnie zapasy szlachetnych płynów
Piątek.
Wygląda na lajcik – trzeba tylko wrócić do cywilizacji. Trzy dolinki, dwie granie........luzik.
Ruszamy o 9.00, idziemy kawałek w dół doliny Valea Bilei po czym zaczynamy się wspinać na małą przełęcz widoczną w masywie La Cuptor – odchodzącym na północ od głównej grani.
Z lekką zadyszką osiągamy przełęcz i dalej na dziko zaczynamy trawersować rozległą dolinę rzeki Putreda.
Trudny i stromy teren daje nam trochę popalić, gdzie się da – wykorzystujemy ścieżki wydeptane przez owce.
Mijamy stada owiec, krów i dzikich koni, by w końcu dotrzeć na przeciwległy kraniec doliny. Tam widzimy bacówkę, do której akurat pasterze spędzają owce. Postanawiamy nabyć pasterskie smakołyki: mleko i owczy ser.
Ugoszczeni i nakarmieni przez pasterzy ruszamy na ostatnie podejście. Po drodze straciliśmy dużo wysokości a tu teraz trzeba jeszcze przeskoczyć jedną grań: Picioru Danciului ( 2081 npm ), odchodzącą na północ od masywu Vf. Gargalau, więc: znowu wdrapać się na te cholerne 2000. Ale tym razem wciąż na dziko, zmęczeni wielogodzinną już wedrówką na przełaj, zaczynamy wspinaczkę. Zbocze okazuje się diabelnie strome, zarośnięte trawą i jagodowiskami, pełne ukrytych dziur i kamieni. Pot leje się strumieniami, siły opadają, plecak ciąży, słońce pali......
Po niemożliwie długim czasie wdrapujemy się – ledwie żywi – na grań. Teraz już tylko złapać oddech i zejść do ostatniej już doliny rzeki Bistriţa Aurie. Przy rzece ostatni obiad i schodzimy dalej: przez Polanę Stiol ( 1572 npm )
i dalej już wzdłuż wyciągu krzesełkowego do miasteczka Staţiunea Borşa ( 845 npm ):
Na przystanku autobusowym lądujemy o 19.00 – bite 10 godzin chaszczowania "na przełaj". Zmordowani do bólu. To ten ostatni dzień był najtrudniejszy, nie ten pierwszy. Po 2 kwadransach zabiera nas bus do odległej o 10 km Borşa. Tam już nie chce nam się nawet iść do campingu z całym majdanem. Zostawiamy toboły przy supermarkecie i wybieram się z Danuśką na ostatnią trasę: do campingu po auto. Po chwili jeszcze tylko zakupy i lądujemy na znajomym campingu obkupieni w przysmaki rozmaite. Po pierwsze: gorący prysznic! Ale odjazd Potem pyszna kolacja i biesiada
Sobota.
Mija na podróży powrotnej ze sporadycznymi przerywnikami, by zobaczyć to i owo. Maramuresz to piękna kraina, warto tam pojechać na kilka dni tylko po to, by poznać to, co jest do zwiedzenia w dolinach – bez opcji górskiej. Nawet nie będę tu wymieniał rzeczy wartych obejrzenia, bo lista jest długa.
Żałujemy, że nie mamy na to czasu, ale przed nami długa droga, a niektórzy muszą w poniedziałek iść do pracy. O zmierzchu docieramy na znajomy camping w Nyireghaza. Zaliczamy jeszcze dyskotekę w pobliskiej knajpie, gdzie balujemy w późną noc.
Do domów docieramy w niedzielę wieczorem – po upalnym dniu w aucie bez klimy – wymęczeni, ale cali, zdrowi i niezwykle zadowoleni z kilkudniowego pobytu w tych pięknych górach.
Szkoda, że tak krótko.
Dzięki serdeczne ekipie za wspaniały pod każdym względem tydzień i liczę na replay
Foto Mariusz:
https://picasaweb.google.com/1019527153 ... Y7BqezcgAE
Foto eska:
https://picasaweb.google.com/1076490863 ... -7KCydaJBw
Foto sonia:
........
Foto Danuśka:
https://picasaweb.google.com/1183043769 ... eTphpSe3AE#
Ostatnio zmieniony 21 lipca 2013, 15:56 przez Grochu, łącznie zmieniany 1 raz.
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Parametry techniczne tras przekazane przez Mariusza z jego GPSa.
Edit: Grochu. Post przeniesiony ze str. 3:
Poniżej przedstawiam to, co wydobyłem z mapy w połączeniu z danymi gps. Plusiki i minusiki ( te w kwadratowych nawiasach ) oznaczają wysokości podejść i zejść zaliczonych po drodze.
Dzień 1 – niedziela.
Trasa: ( szlak niebieski ) Borşa (665) – Staţie Meteorologică (1760) – Vf. Pietrosu (2303) – Curmătura Pietrosului (2098).
[ +1095 +543 -205 ]
Odległość: 11,7 km; czas przejścia: 8 h 30 min; suma podejść: 1638 m, suma zejść: 205 m.
Dzień 2 – poniedziałek.
Trasa: ( szlak niebieski ) Curmătura Pietrosului (2098) – Vf. Buhăescu Mare (2268) – siodło (2200) - Vf. Buhăescu Mic (2221) - Curmătura Buhăescului (2073) – Vf. Rebra (2119) – Şaua Tarniţa La Cruce (1985) - ( szlak czerwony ) - Vf. Obârşia-Rebri (2052) – Şaua Obârşia-Rebri (1985) – Vf. Cromaia (2033) – siodło (2000) – Vf. Repede (2074) - Şaua Între Izwoare (1850).
[ +170 -68 +21 -148 +46 -134 +67 -67 +48 -33 +74 -224 ]
Odległość: 7,4 km; czas przejścia: 6 h 30 min; suma podejść: 426 m, suma zejść: 674 m.
Dzień 3 – wtorek.
Trasa: ( szlak czerwony ) Şaua Între Izwoare (1850) – Vf. Negoiasa Mare (2041) – Tarniţa Bârsanului (1970) – Şaua Puzdrelor (2050) - Şaua Laptelui (1950) – Vf. Galaţului (2048) - Şaua Galaţului (1882) - Şaua Gărgălău (1907).
[ +191 -71 +80 -100 +98 -166 +25 ]
Odległość: 12,0 km; czas przejścia: 7 h 45 min; suma podejść: 394 m, suma zejść: 337 m.
Dzień 4 – środa ( tylko ja i Mariusz ).
Trasa: ( szlak niebieski ) Şaua Gărgălău (1907) – Poiana Stiol ( droga ) – Staţiunea Borşa (845) i powrót tą samą drogą.
[ -1062 +1062 ]
Odległość: 17,2 km; czas przejścia: 5 h 30 min; suma podejść: 1062 m, suma zejść: 1062 m.
Dzień 5 – czwartek.
Trasa: ( szlak czerwony ) Şaua Gărgălău (1907) – Vf. Gărgălău (2159) – siodło (2050) – Vf. Clăii (2121) – siodło (2050) – Vf. Omului (2134) – Şaua Cişa (1950) – Vf. Cişa (2036) – Tarniţa Lui Putredu (1960) – Vf. Coasta Netedă (2060) – siodło (1950) – jakiś szczyt bez nazwy (2051) - Şaua Putredă (1995) - Şaua Ineului (2223) – Vf. Ineu (2279) - Şaua Ineului (2223) - ( ścieżka pasterska ) Lacul de sub Ineu (1850).
[ +252 -109 +71 -71 +84 -184 +86 -76 +100 -110 +101 -56 +228 +56 -56 -373 ]
Odległość: 15,9 km; czas przejścia: 8 h 0 min; suma podejść: 978 m, suma zejść: 1035 m.
Dzień 6 – piątek.
Trasa: ( ścieżka pasterska ) Lacul de sub Ineu (1850) – rzeczka Ineu (1650) – przełęcz masywu La Cuptor (1760) – bacówka przy strumieniu Toloaca / na linii: Vf. Cişa – Bâtca Putredă / (1450) – grań Picioru Danciului (2000) – Poiana Stiol ( droga ) Staţiunea Borşa (845).
[ -200 +110 -310 +550 -1155 ]
Odległość: 12,5 km; czas przejścia: 10 h 0 min; suma podejść: 660 m, suma zejść: 1665 m.
RESUME:
W ciągu 6 dni w górach czas przejścia wyniósł 46 h 15 min ( niecałe 8 godz na dzień, czyli całkiem przyzwoicie biorąc pod uwagę ciężar naszych plecaków ). W tym czasie pokonaliśmy 76,7 km i zdobyliśmy 16 dwutysięczników
Dystans może niezbyt imponujący - niecałe 12,8 km na dzień, ale ostatni parametr tłumaczy chyba wszystko:
suma podejść: 5158 m, suma zejść: 4978 m.
To tyle w temacie statystyk.
P.S.
Niniejszym wnoszę do Administracji o nadanie Part One statusu Wycieczki Klubowej.
Edit: Grochu. Post przeniesiony ze str. 3:
Poniżej przedstawiam to, co wydobyłem z mapy w połączeniu z danymi gps. Plusiki i minusiki ( te w kwadratowych nawiasach ) oznaczają wysokości podejść i zejść zaliczonych po drodze.
Dzień 1 – niedziela.
Trasa: ( szlak niebieski ) Borşa (665) – Staţie Meteorologică (1760) – Vf. Pietrosu (2303) – Curmătura Pietrosului (2098).
[ +1095 +543 -205 ]
Odległość: 11,7 km; czas przejścia: 8 h 30 min; suma podejść: 1638 m, suma zejść: 205 m.
Dzień 2 – poniedziałek.
Trasa: ( szlak niebieski ) Curmătura Pietrosului (2098) – Vf. Buhăescu Mare (2268) – siodło (2200) - Vf. Buhăescu Mic (2221) - Curmătura Buhăescului (2073) – Vf. Rebra (2119) – Şaua Tarniţa La Cruce (1985) - ( szlak czerwony ) - Vf. Obârşia-Rebri (2052) – Şaua Obârşia-Rebri (1985) – Vf. Cromaia (2033) – siodło (2000) – Vf. Repede (2074) - Şaua Între Izwoare (1850).
[ +170 -68 +21 -148 +46 -134 +67 -67 +48 -33 +74 -224 ]
Odległość: 7,4 km; czas przejścia: 6 h 30 min; suma podejść: 426 m, suma zejść: 674 m.
Dzień 3 – wtorek.
Trasa: ( szlak czerwony ) Şaua Între Izwoare (1850) – Vf. Negoiasa Mare (2041) – Tarniţa Bârsanului (1970) – Şaua Puzdrelor (2050) - Şaua Laptelui (1950) – Vf. Galaţului (2048) - Şaua Galaţului (1882) - Şaua Gărgălău (1907).
[ +191 -71 +80 -100 +98 -166 +25 ]
Odległość: 12,0 km; czas przejścia: 7 h 45 min; suma podejść: 394 m, suma zejść: 337 m.
Dzień 4 – środa ( tylko ja i Mariusz ).
Trasa: ( szlak niebieski ) Şaua Gărgălău (1907) – Poiana Stiol ( droga ) – Staţiunea Borşa (845) i powrót tą samą drogą.
[ -1062 +1062 ]
Odległość: 17,2 km; czas przejścia: 5 h 30 min; suma podejść: 1062 m, suma zejść: 1062 m.
Dzień 5 – czwartek.
Trasa: ( szlak czerwony ) Şaua Gărgălău (1907) – Vf. Gărgălău (2159) – siodło (2050) – Vf. Clăii (2121) – siodło (2050) – Vf. Omului (2134) – Şaua Cişa (1950) – Vf. Cişa (2036) – Tarniţa Lui Putredu (1960) – Vf. Coasta Netedă (2060) – siodło (1950) – jakiś szczyt bez nazwy (2051) - Şaua Putredă (1995) - Şaua Ineului (2223) – Vf. Ineu (2279) - Şaua Ineului (2223) - ( ścieżka pasterska ) Lacul de sub Ineu (1850).
[ +252 -109 +71 -71 +84 -184 +86 -76 +100 -110 +101 -56 +228 +56 -56 -373 ]
Odległość: 15,9 km; czas przejścia: 8 h 0 min; suma podejść: 978 m, suma zejść: 1035 m.
Dzień 6 – piątek.
Trasa: ( ścieżka pasterska ) Lacul de sub Ineu (1850) – rzeczka Ineu (1650) – przełęcz masywu La Cuptor (1760) – bacówka przy strumieniu Toloaca / na linii: Vf. Cişa – Bâtca Putredă / (1450) – grań Picioru Danciului (2000) – Poiana Stiol ( droga ) Staţiunea Borşa (845).
[ -200 +110 -310 +550 -1155 ]
Odległość: 12,5 km; czas przejścia: 10 h 0 min; suma podejść: 660 m, suma zejść: 1665 m.
RESUME:
W ciągu 6 dni w górach czas przejścia wyniósł 46 h 15 min ( niecałe 8 godz na dzień, czyli całkiem przyzwoicie biorąc pod uwagę ciężar naszych plecaków ). W tym czasie pokonaliśmy 76,7 km i zdobyliśmy 16 dwutysięczników
Dystans może niezbyt imponujący - niecałe 12,8 km na dzień, ale ostatni parametr tłumaczy chyba wszystko:
suma podejść: 5158 m, suma zejść: 4978 m.
To tyle w temacie statystyk.
P.S.
Niniejszym wnoszę do Administracji o nadanie Part One statusu Wycieczki Klubowej.
Ostatnio zmieniony 15 sierpnia 2013, 12:05 przez Grochu, łącznie zmieniany 2 razy.
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Burzowe były 3 dni: niedziela wieczór do nocy ( kłębiły się dookoła, ale nas oszczędziły ), środa popołudniu ( ale to był ten dzień "stacjonarny" ) i piątek wczesnym popołudniem na grani ( ale nas nie dosięgły, tylko pokropiło trochę ) i potem od wieczora do nocy ( a wtedy to usiekło nas solidnie ). A jak się już burzyło to kilka na raz z kilku stron, więc tak "pi razy oko" ze 10 było może.maga pisze:To ile burz Was nawiedziło?
Dołączam galerię Danuśki
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Grochu, zawsze byłam fanką Twojego bagażnika !
Jesteście wielcy!
Wyprawa z gatunku wypraw marzeń Poszarżowaliście w pięknych, dzikich i małoludnych terenach. Ale burza pod namiotem, rozbitym na śniegu to dla mnie takie trochę hardcorowe science fiction
A ten obiadek, który przewija się przez zdjęcia wszystkich uczestników, to smakował tak jak wyglądał? Czy też czymś innym zasłużył sobie na tę foto-sesję?
PS. Mariusz, witaj wśród żywych 100 lat Cię nie widziałam, to przynajmniej na fotkach obejrzę
Jesteście wielcy!
Wyprawa z gatunku wypraw marzeń Poszarżowaliście w pięknych, dzikich i małoludnych terenach. Ale burza pod namiotem, rozbitym na śniegu to dla mnie takie trochę hardcorowe science fiction
A ten obiadek, który przewija się przez zdjęcia wszystkich uczestników, to smakował tak jak wyglądał? Czy też czymś innym zasłużył sobie na tę foto-sesję?
PS. Mariusz, witaj wśród żywych 100 lat Cię nie widziałam, to przynajmniej na fotkach obejrzę
"Boję się świata bez wartości, bez wrażliwości, bez myślenia. Świata, w którym wszystko jest możliwe. Ponieważ wówczas najbardziej możliwe jest zło..."
(R. Kapuściński)
(R. Kapuściński)
Co tu dużo mówić, zajebista wyprawa dla każdego z Was gratulacje Miło było obejrzeć fotki. Grochu, miej wiele takich pomysłów
"(...) Rozmiłowana, roztęskniona,
Schodzi powoli od miesiąca
Zamykać Tatry w swe ramiona (...)"
https://get.google.com/albumarchive/101 ... 1781546915
Schodzi powoli od miesiąca
Zamykać Tatry w swe ramiona (...)"
https://get.google.com/albumarchive/101 ... 1781546915
Wierzcie, to były wymarzone wakacje jedne z lepszych jakie było mi doświadczyć. Ekipa świetna, zgrana, bezkonfliktowa, świetni ludzie, których spotkaliśmy po drodze, Rumuni, Bułgarzy, Węgrzy nawet Belg właściciel campingu, przepiękna pogoda, cudne widoki, wolno żyjące konie, wymieniać tak bez końca. Po prostu zajefajny wyjazd.
Grochu nie wspomniał w relacji, ale na obiedzie /gdzie widzicie te smakowite sery i tradycyjne rumuńskie jedzonko-mamalygę / na koniec posiłku zamiast rachunku , o który poprosiliśmy kelnera otrzymaliśmy wszyscy niespodziankę pyszny deser. Tu doświadczyliśmy po raz pierwszy rumuńskiej życzliwości.
quote="gaza"]EDIT; Jakie temperatury tam mieliście [/quote]
w dzień naprawdę ciepło, ba nawet gorąco, natomiast wieczory po zachodzie słońca, ubieraliśmy wszystko co mieliśmy.
Moi drodzy współtowarzysze jeszcze raz bardzo Wam dziękuję za te pięknie spędzone razem dni i mam nadzieję na kolejny tak udany wyjazd.
Grochu nie wspomniał w relacji, ale na obiedzie /gdzie widzicie te smakowite sery i tradycyjne rumuńskie jedzonko-mamalygę / na koniec posiłku zamiast rachunku , o który poprosiliśmy kelnera otrzymaliśmy wszyscy niespodziankę pyszny deser. Tu doświadczyliśmy po raz pierwszy rumuńskiej życzliwości.
Był naprawdę pyszny.Zrzęda pisze:A ten obiadek, który przewija się przez zdjęcia wszystkich uczestników, to smakował tak jak wyglądał? Czy też czymś innym zasłużył sobie na tę foto-sesję?
quote="gaza"]EDIT; Jakie temperatury tam mieliście [/quote]
w dzień naprawdę ciepło, ba nawet gorąco, natomiast wieczory po zachodzie słońca, ubieraliśmy wszystko co mieliśmy.
Moi drodzy współtowarzysze jeszcze raz bardzo Wam dziękuję za te pięknie spędzone razem dni i mam nadzieję na kolejny tak udany wyjazd.
"..błogosławieni, którzy poznali smak przygody, albowiem oni wiedzą co to wolność, i co to radość życia..."